Tekst piosenki . Wcale nie chcę Ty nudziarzu iść na spacer, Bo mi zaraz na sopelek zmarznie nos. Weź taksówkę nic się nie bój ja zapłacę Ido domu wieź mnie wprost. Taki mróz, taki mróz, To nie pora na wyznania, Taki mróz, taki mróz. Taki mróz, taki mróz, Przestań mówić już zabraniam. Taki mróz, taki mróz.
Używamy plików cookies, by ułatwić korzystanie z naszych serwisów. Jeśli nie chcesz, by pliki cookies były zapisywane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki. 19 stycznia 2006 | Kraj | NP NS POGODA Zima znów zaatakowała Idzie ostry mróz, zamiecie i zawieje Idzie fala mrozów: w ciągu najbliższych kilku dni temperatury mogą spaść nawet do 30 stopni poniżej zera. Z takim śniegiem jak w Opolu zmagali się kierowcy w całym kraju (c) WITOLD CHOJNACKI Meteorolodzy ostrzegają... Dostęp do treści jest płatny. Archiwum Rzeczpospolitej to wygodna wyszukiwarka archiwalnych tekstów opublikowanych na łamach dziennika od 1993 roku. Unikalne źródło wiedzy o Polsce i świecie, wzbogacone o perspektywę ekonomiczną i prawną. Ponad milion tekstów w jednym miejscu. Zamów dostęp do pełnego Archiwum "Rzeczpospolitej" ZamówUnikalna oferta Pieśni za zmarłego odgrywają ważną rolę w uczczeniu pamięci osób, które odeszły. Muzyka i poezja mają moc łagodzenia żałoby, celebrowania życia tych, których kochaliśmy oraz budowania poczucia wspólnoty wokół straty.

WIERSZEWYBRANE 1940 – 42 *BACZYŃSKI Ukochanej mojej Basieńce Krzysztof Baczyński. dn. 15 / lutego / 1942 r. I Część Lasem. Chodzę lasem, zostawiam nie ślady lecz tropy i sapię w wązkiej norze oddechem włochatym. Czy to prawda, że żyłem rybą przed potopem i że jestem dziś wilkiem kochającym kwiaty? Jakże płyną te sosny? sierść ma zapach ostry. Patrzę wam prosto w oczy, a krok mój jest wiekiem. Gdzie las się kończy nagle fioletowym ostem myśliwy z psem,który też był kiedyś człowiekiem. listopad 40r. Pod nieba dłoniastą palmą nie daj mi chodzić samotnie Agni. Otwórz rzeki, a sosny krzykiem z ognia i wiosny podpal i nagnij. W jakie zimy prowadzisz, jakich kolęd słuchać śmiertelnych? Otom jest syn wygnany z ziemi niepoznanej niewiernej. Obce mi niebo czarne i białe zawieszasz nad czas samotny, oceany z kamienia, w które się przemieniam jak w lodach okręt. Nad dniem ostatnim stawiasz mi długie, woskowe świec rzędy, które są stare drzewa, kiedy w portów brzegach rżą argonauckie okręty. Odbierz mi ziemię, miłość rozumną oderwij i porwij z posród umarłych rzeczy, gdzie dojrzewa wieczór o woni morwy. Daj mi konia o Agni z żółtych, strasznych płomieni i białych, bo oto spadam owoc w grób ziemi pod sobą dojrzały. 3 grudzień 40 r. Żal. Pozcinano drzewa światowidom, ścięto głowy buntom dziecięcym, bo nie przyjdą anioły z ptasich puchów, nie przyjdą. Oto nóż szafotów do chleba. Cóż więcej? Zatroskane madonny mdleją jakbyś podniósł ziemi upiorną powiekę więc żal mi, żal, bo świat to żal za utraconym człowiekiem. luty 41 Wydęte karawelle o żaglach z czerwonych motyli pachnące cynamonem, pieprzem i imbirem upływają po morzach mosiężnych, a wtyle delfiny ciągną jak antyczne liry. Jacyż na rufach zdobywcy odlani z płynnego złota w pieśniach wysmukłych jak skrzypce z puszystym wejrzeniem kota. A zawsze tak sam daleko dzwonią na widnokręgu maleńkie archipelagi, które dosięgnąć ręką. Tam w wyspach małych jak uśmiech przez dżungle tygrysiej trawy wędrują złote strusie i szyldkretowe żyrafy. W różowym hamaku wybrzeża koń purpurowy gna, a z dziupli zagląda w pejzaż maleńki, induski strach. Kto ten krajobraz zbudował na wiotkim cieniu zamyśleń, nad trąbką wiatru wydymał policzki wezbrane jak wisnie. Oto zwrotniki płonące jak złoto-czerwone piekło. Maleńkie archipelagi zawsze tak samo daleko. Strzelały race gwiazd w przestrzeń wydętą i ślepą, spadały księżyce napłask do dna stopionego w srebro Spiewały ryby skrzydlate pieśni przejrzyste i szklane kiedy w wyblakłe rano okręt upływał nad światem. Oto legenda marzeń śmiesznych ptaków ze snu. Nocą to tylko żeglarze płyną na dziwny łów: Patrzeć, patrzeć na niebo smutku, nad drzewo odarte historji. Tam białe trupy zdobywców herosów zastygłych w orion. Tam tylko w hamaku plaży dziewczynki z miedzi kołyszą pieśni zgubionych żeglarzy zarosłych czasem i ciszą. 21 luty 41 Danowi synowi Toma. Z psem. 1. We dwu przyjacielu, przez las po jasnych pętlach dróg, poprzez polany biegnące napłask we dwu przyjacielu, we dwu. Masz twarz obrosłą, masz twarz jak ogień jeleni natchnionych przez grom. Pędzą przed nami zdumione drogi z obłoków, z liści, z wszystkich stron. Las to także jest dno pod powierzchnią zamkniętą wiatru. Bije burz magnetycznych batóg, gdy w muzykę płyniemy i światło jak dziecinny, grający bąk. 2. Gdzie ta droga przystaje? — powiedz. Rwą dziecięce koniki w śmierć. Biją mokre po deszczu gałęzie świerkowe w twoją wzniesioną jak trawa sierść, w moją płonącą gwiazdami głowę i w nasz nieludzki rytm jak wiersz. We dwu przyjacielu, we dwu w uroczysku brzęczących godzin wytropimy zielony cud drugich narodzin. Przez ten płomień roztartych mchów, poprzez liście drgających nut kwitnie zwierząt rogaty oset. Coraz dalej, przyjacielu, we dwu zatrzymamy na krawędzi snu drętwiejące nogi bose. Powrócimy przyjacielu we dwu zamyśleni tak głęboko w smutek tamtych nut, w ten najwyższy z zielonych tonów, że spóźnimy się o wszystkie pory roku na zmącony życia wodopój jak na wieczerzę do domu. Kirszek 9 sierpień 41r. Magia. Dym układa się w gryfy, postaci i konie nad rozlewanym ogniem, a on czesząc grzywy żółtych płomieni woła: przez gwiazdy zielone zaklinam cię demonie, Aharbalu przybądź. Wtedy przez pustą ramę portretu wychodzi duch ogromny szeleszcząc od niebieskich iskier i staje u pułapu jak wstrzymany pocisk naprężonych obłoków i unosi wszystkie rozlane dymy w sobie. Wtedy on zbielały porywany przez ciszę, trojony przez cienie Aharbalu — zaklina — przez ten dym stężały, Aharbalu — zaklina — przynieś jej wspomnienie. Więc w suchym blasku iskier rośnie łuk różowy piersi wygiętych twardo, ust rozwartych koncha, podłużne liście powiek. Wtedy z jego głowy odrzuconej w odległość wypływają oczy jakby łzy, w których widać odwrócony obraz coraz mniejszy; i płacze: o siostro niedobra! a już ona jak kamień — rozpuszcza się w nocy. 15 październik 41r. II. Część Krzyż. Za tych — co batem scięte liście, za tych — co ptaki z wosku lane, tych — co im krew znużeniem tryśnie i tych — co wbici cieniem w ścianę i za zwierzęta konające, którym powoli oczy bledną — — chciałbyś odrzucić Bogu — życie, umrzeć raz drugi jak zbawiciel; ale zawarty tobie upływ krwi, i związane ręce w supły, bo ty nie twórczym niepokojem, a tylko, że się patrzeć boisz. 25 listopad 41r. Z szopką. Górą białe konie przeszły, trop dymiący w kłębach stanął. W gwiazdach płonąc cicho trzeszczy wigilijne siano. Z poza gór czy zponad ziemi anioł biały? kruchy mróz? starcy w niebo nachyleni? Anioł biały szopkę niósł. • Zamknąć tak — to ironicznie — w daszek gwiazdom pobielany płomień wieków i człowieka w tekturowe cztery ściany. Zamknąć tak — to z odległości — w dwie figurki — czarną, białą rozdeptanych epok kości i spalone żądzą ciało. • W naprężone kusze burz anioł biały szopkę niósł. • A figurki w męce gasnąc coraz słabły, zanikały w napowietrzną gwiazdy jasność, tekturowo — popielały. Śmiał się anioł pół-uśmiechem z ich uporu, a nie grzechu, że tak jedni, choć ich stu. • Anioł biały szopkę niósł. • Aż na grudzie stopą lekką stanął niby mgłą i skałą i koślawe, głodem ścięte ujrzał w grudę wbite — ciało, żeber czarnych łuki spięte, poskręcane rydle rąk, brzuch jak bęben życia wzdęty, brzuch zsiniały, brzuch jak tłok i zawrócił. W nieba plusk poczerniałą szopkę niósł. 2 grudzień Bóg jest śniegiem — on ziemię połączy z niebem nakształt liści milczących, które z drzewa ostatecznych zamilczeń szczerzą oczy pół boskie — pół wilcze. Bo tak świecić jak on — ciemnością, tworzyć razem błądzenie i kościół jest nieznane. Tylko ci co najdalej w kręgach białych jego twarz poznali. • Jesteś w śniegu, a śnieg oburącz ogarnąwszy — co w nim zobaczysz dotykalne spadnie ciały kulą i żywymi oczami zapłacze. Ty w nim ręki skinieniem drążąc różowawe ciała kobiet wywołasz, róg danieli, ptaki jak mosiądz szybujące w gotyckich kościołach. I pomników zamyślenie wieczne, kanonierów o lawety wspartych, których dawno śnieg wchłonął i przestrzeń, pokolenia idące, a martwe. A gdy urny ziemi zadymią, będą śniegiem bez legend i imion. • Taki w blasku niby, a w ciemności stojąc, płynąc nie znasz odległości, bo co w tobie — za tobą dąży, co najdalej — to łoża drąży wgłąb spojrzenia, a ziemia w tobie mrze w kolebce, zaczyna się w grobie. Ziemią pocznij — odpowie obłokiem, pocznij śniegiem — ziemią odpowie. Więc ty w gwieździe się pocznij wysokiej przejdź człowiekiem i sznurami owiec, przejdź morzami jak syn człowieczy zgiń piorunem i wrzawą mieczy wieczny będziesz — czy się zmienisz w słowo, czy w grobowce, czy w zielony owoc. • / Kulig / Tobie cóż jeszcze? Sań ptaszęcy trzepot z miast kamiennych nawet wyfrunie, bo wiosłując ramionami przez niebo zaczniesz w ciszy, skończysz w piorunie. Może ptaki, nie liście, może sen, może dzieci puszyste jak len — poprzez kręgi śniegowe prą w puklach blasku, w zamęcie rąk. To w mamutów galopie, w nagłych łyskach ich kłów w lustrach zbudzić się przyjdzie, czy w grobie na łów gwiazd pędząc miły, na gwiazd łów. Noce, dnie obok sanny prą, jędrne słońca i komet bąk — to w zdumienia, to w cienie snów, na łów gwiazd towarzyszu, na łów. • My czy w gospodzie, na dróg zakręgu, czy w ciemności staniemy nakoniec? Przeżegnamy się drzewem, czy ręką? Staną gwiazdy parując jak konie. I rozżarzą się polana w kominie — błękitnawe, purpurowe kolumny, a ten kamień wielki jak niebo, a te drwa jak płonące trumny będą zwolna jak róże złote przekwitały, rozwijały płomienie, aż się staną jak niegdyś — potem, ludzką krwią i ludzkim kamieniem. I w szkielety czarne zapatrzeni powrócimy spowrotem do ziemi. Tylko śnieg co jest Bóg i rzeczy płynność, co nad ciszę i nad krew niewinną elementy spopielałe połączy z niebem — nakształt liści milczących. 8 grudzień 41r. Dzień sądu. Każdy dzień jest dniem sądu bez kary jak w niepamięć idące pożary niewidzialny — na ziemi — nisko, niechwytany przepala wszystko. Chociaż dzwonią owoce w uśmiechach i świątynie wzrastają na grzechach, chociaż młodość wytryska i starość każdy dzień jest dniem sądu bez kary. A kto nagle na mchach zobaczy jakieś tropy jak łuny rozpaczy i w marmurze, czy ptaku rozpozna, że stanęła ziemia nieostrożna zadrży prochem, zadymi pożarem w nim zobaczy dzień sądu bez kary. grudzień 41r.„Zato i rycerz nie lada gwałtownik, lecz ów co czeka...” ( Bohater. On w wielości stoi pośród rzeczy, które rosną w potwornej przemianie, pośród roślin przezroczystych mieczy, pośród zwierząt, ludzi, a poznanie będzie obce mu, by trudniej było wielość formy połączyć w miłość. Więc się mienić będą i brunatnieć z złotych formach dojrzałe oczy, to obłoki będą dnem się toczyć, dnem tych spojrzeń, by nie było łatwiej snów od ludzi, kamieni od rąk porozróżniać, a gradu od trąb. A ten, który przeciw niemu zawoła o swej sile i wstrząśnie owadem wszechmałości — przejdzie w apostoła przemartwiały swej słabości jadem i ze strachu potęgę głoszący w pięści zmienić chce gwiazdy i słońce. On w wielości stoi. Wśród kaskady tryskającej mleczem i tonami, a nie spadnie choć poryty gradem i nie wiedząc, gdzie koniec — nie skłamie. Ani w bojach zjednoczy się w ogień, ani w ludziach nie przystanie z trwogi. I nie wiedząc choć otchłań zobaczy i nie wierząc w wiarę, która depcze czuciem światła łącząc przez powietrze tak gwiazdami i łzami zapłacze. Ręce kładąc prosto w tęczę tonu sklepi ziemię z niebem nakształt domu. Będzie człowiek w ludziach, zieleń w ziemi nad wiekami trwający ciemnymi. 28 styczeń 42r. Serce. Serce jest ptak biały z drzew białych nieoderwany ptak — jak owoc niedojrzały, jak nieznajomość potęg, które w kolebach ziemi kołysały trwogę i miłość nim w ciało stężały, nim się nie stały młotem. A teraz młot, a nad nim cóż, gdy bije o ziemie lodowate, o serca niczyje cóż nad nim? Serce ptak biały z drzew nieoderwany karmiony krwią z Chrystusa pięciorany wzejdzie, czy spadnie? Serce ptak biały — nocą lot rozwija jak wstęgę, albo skrzydła jak kolumny wbija w ciemność, czy światło? A kiedy ptakom — ptakiem, ludziom — wiosłem sobie jest tylko śpiewem niedorosłe to już odgadłe. 12 luty 42r.

W całej Polsce obowiązują ostrzeżenia przed intensywnymi opadami śniegu. Silny wiatr (w porywach do 60 km/h) powoduje, że odczuwalna temperatura jest niższa niż ta, którą wskazują termometry. Występują też zawieje i zamiecie śnieżne. Nadal utrzymuje się mróz od 7 do 12 stopni poniżej zera. III. Biły dzwony na pogrzebie Michała Żegoty, Każde uderzenie żelaznych, rozkołysanych serc posępną drgało żałobą, każde zamierało w konającym jęku. Test w mowie dzwonów dziwna właściwość. Raz łkają rzewnie, raz rwą się z rozpaczą, to znowu dźwięczą pogodną melodją pożegnania, lub płaczą ze smutku. Każdemu inaczej dzwonią, każdego innym głosem żegnają. Nie płakały dzwony na pogrzebie Michała Żegoty. I ludzie nie płakali. Uginały się ramiona pod ciężką, dębową trumną, pod nogami skrzypiał śnieg. Szli prędko, bo mróz był wielki i dął ostry północny wiatr. Nad grobem słów kilka powiedział ksiądz i krótkie mowy wygłosili minister Karczewski i poseł Kołkiewicz, który wraz z kilku innymi przybyli na pogrzeb z Warszawy. Przyjęciem gości zajmował się wyłącznie Dowmunt, gdyż Ewa czuła się tak osłabiona, że nie protestowała, gdy dr. Frumkin kazał jej zaraz po powrocie z cmentarza położyć się do łóżka. Przy obiedzie mówiono o zmarłym, cytowano jego powiedzonka, trochę wzdychano i pito dużo wódki. Później Andrzej musiał jednemu z przybyłych, redaktorowi Englowi, podać szczegóły z życia Żegoty do nekrologów. Przed wieczorem goście wyjechali na kolej i Andrzej zabrał się do czytania testamentu. Był to duży pakiet, zaadresowany na jego nazwisko i opatrzony lakowemi pieczęciami. Żegota wszystko co posiadał zapisywał Ewie i Jankowi. Majątek ich miał być administrowany przez Dowmunta, któremu testator udzielał wolnej ręki w sprawach lokaty. Dokument był sporządzony notarjalnie, co wykluczało wszelkie ewentualne kłopoty w kwestji opieki. Dla załatwienia wszanże formalności Andrzej musiał pojechać do Łucka. Dopiero w wagonie przeczytał trzy listy Marty. Pogodne były, ciche i czułe. Emanowały tą harmonją, w której zamykało się jej życie wewnętrzne, harmonją brzmiącą dziś dla niego niezrozumiale, obco, daleko, wplatającą się dysonansem w tragiczną jego rzeczywistość. Dziwnie małe i dziwnie śmieszne były dziś te monumentalne kolumnady, na których tak niedawno jeszcze oparł gmach swojej egzystencji. Przyszedł podmuch przeszłości i oto chwieją się, jak szałas z gałęzi, szałas koczownika, który tu tylko popasał w swej wędrówce. Czy tylko popadał?… Andrzej nie chciał patrzeć w przyszłość. Kurczowo trzymał się nakazów dnia dzisiejszego, drżąc na myśl, że jednak trzeba będzie spojrzeć dalej, że nie uniknie, konieczności jakiegoś postanowienia. Wiedział ponad wszelką wątpliwość, co dziś czynić należy. Wiedział, że musi zająć się zorganizowaniem życia wdowy i jej syna, że obowiązkiem jego jest zrobić to jak najlepiej, że trzeba rozejrzeć się w ich sprawach majątkowych i sprawdzić, czy lokaty są korzystne — słowem wiedział, że bez udziału wewnętrznych pobudek uczuciowych ma wyraźnie nakreślony plan działania. Pragnął tą świadomością zagłuszyć świadomość inną, świadomość odpowiedzialności przed Ewą, przed synem, przed Martą i najcięższej — przed sobą samym. Narazie pochłonęła go krzątanina. W Łucku był w sądzie, u rejenta i u adwokata, z którym omówił warunki wydzierżawienia Ostapówki, nazajutrz zabrał z gimnazjum dokumenty Janka. Dyrektor, nerwowy, szczupły blondyn z przesadnym entuzjazmem wyśpiewał całą serję peanów pochlebnych o zdolnościach i o charakterze chłopca. — Monolit, panie, monolit! — powtarzał co kilka zdań, a Dowmuntowi, chociaż zdawał sobie sprawę z egzaltacji pedagoga, było niezmiernie przyjemnie słuchać tych zachwytów. Spostrzegł, że sprawiają mu one taką radość, jakąby czuł, gdyby to o nim samym była mowa. Wyjeżdżając nazajutrz do Warszawy, na kilka godzin wpadł do Ostapówki. Ewa leżała jeszcze w łóżku. Od Janka dowiedział się, że jest bardzo osłabiona. Musiał jednak z nią się zobaczyć, by omówić kwestję mieszkania i szkoły, do której w stolicy chciałaby oddać chłopca. Pokój był cały błękitny. Przywitała go nikłym uśmiechem: — Właściwie mówiąc, nic mi nie jest i mogłabym wstać. Zaprotestował. Lepiej jest odpocząć, choćby tydzień, niż później ponosić przykre konsekwencje. Zresztą niema nic pilnego. Opowiedział, co załatwił w Łucku. Adwokat mówił że bardzo łatwo znajdzie dzierżawcę. Tymczasem może gospodarować ekonom. Co do Warszawy, Ewa nie miała żadnych życzeń. Będzie dobrze tak, jak Andrzej obmyśli. Znowu starannie unikali mówienia sobie po imieniu i nie schodzili z tematów praktycznych. Było to nad wyraz męczące dla obojga, tembardziej, że szybko się wyczerpały, a rozstać się było tak trudno. — Za dwa tygodnie w każdym razie mieszkanie będzie gotowe i można będzie przyjechać — powiedział Dowmunt i jednocześnie pomyślał, że dwa tygodnie to bardzo długi okres czasu. Zamienili jeszcze kilka zdań i Andrzej wstał. W milczeniu ucałował jej rękę… Małą podłużną rękę o atłasowej skórze… Jeszcze teraz, siedząc w sankach, czuł na wargach jej drżący dotyk. Nigdy w życiu nie widział rąk tak pięknych i tak plastyczną mających wymowę. Nigdy nie widział rąk, któreby subtelniej charakteryzowały usposobienie, charakter, zamiłowania i niemal każdą myśl, posiadającej je istoty. Nadbiegły porównania. Lena?… Marta?… Irka?… Inne?… Nie — żadna z nich. Ewa jest jak storczyk. Właśnie, jak storczyk. Leśny storczyk, wysmukły i skromny, pachnący mocno, odurzająco, ale nie tak natarczywie, jak tuberoza… Tak: jeżeli Ewa jest storczykiem, to Lena jest tuberozą, a Marta różą… Uśmiechnął się: — Bawię się w porównania sztubackie. Pociąg wlókł się niemiłosiernie. Na stacjach stał tak długo, że można było sądzić, że wogóle dalej ruszyć nie zamierza. W wagonie było pusto. Dopiero na jakimś małym przystanku do przedziału Dowmunta wsiadł gruby Żyd, cierpiący na astmę. — Może panu szkodzi dym papierosa? — zapytał Dowmunt. — Bynajmniej. Pan będzie łaskaw. Ja sam palę. Tylko moja astma nie znosi zapachu żyta. Nawąchałem się i teraz mam atak. — Żyta? — zdziwił się Dowmunt. — Tak, proszę pana. Czego ja już nie robiłem. I do Berlina jeździłem leczyć się i do Holandji i do Szwajcarji i nie mogę pozbyć się tej idjosynkrazji mego organizmu do żyta. I to właśnie najśmieszniejsze, że do żyta. — Dlaczego najśmieszniejsze? — Bo ja jestem kupcem zbożowym. — Aha!… — Od dziecka robię w zbożu. — No i jakże interesy? — Źle — skrzywił się kupiec — ceny pod psem, a urodzaj zapowiada się na dobitek ogromny. — Tak pan sądzi? A z czego pan wnioskuje? — Z różnych rzeczy. Mam, proszę pana, praktykę. Czy po trzydziestu latach nie można mieć praktyki?… — A konkurencja nie dokucza? — Przepraszam pana, a skąd może być konkurencja? My sobie w zgodzie żyjemy. Jeden ma ten rejon, drugi — tamten. Skąd konkurencja? — Słyszałem, — zaryzykował Andrzej — że jakaś polska firma buduje elewatory i ma zamiar na wielką skalę handel zbożem prowadzić. Żyd uśmiechnął się dobrotliwie: — Proszę pana i ja słyszałem. Firma „Adrol“ No i co? — Konkurencja. — Co ja panu powiem? Widzi pan, w każdym interesie, czy to w rządzie, czy w polityce, czy w handlu, najważniejsze jest nie to, co się zamierza, tylko kto zamierza? Osoba! Człowiek! Rozumie pan? — Jego metody, jego psichołogja. — Słusznie. — Otóż, proszę pana, co jest „Adrol“? „Adrol” to jest sobie taki szlachcic kresowy, co w Ameryce dorobił się pieniędzy, taki półarystokrata — półszlachcic, pan Dowmunt. Prawda, on ma duże pieniądze, ale szlachta zawsze miała pieniądze, a niech pan powie, czy było choć pięciu takich szlachciców, co na handlu coś zarobili? Nie, bo taka ich psichołogja. Przepraszam pana, pan, widzę, też jest szlachcic, ale jest pan człowiek rozumny, a rozumny człowiek nigdy się nie obrazi, kiedy jemu powiedzą, że on ma wrodzony brak do tego, czy innego… — Ja się też nie obrażam. Bynajmniej. Ale dlaczego pan sądzi, że ten pan Dowmunt nie może zrobić dobrego interesu, skoro sam pan mówi, że w Ameryce dorobił się dużych pieniędzy? — Otóż to, dlatego, że w Ameryce. Ja się pana pytam, czy u nas jest taki stan ekonomiczeskij, jak w Ameryce? Czy u nas pieniądz jest taki tani, jak w Ameryce?… Nie, u nas wszystko jest zupełnie inaczej, niż w Ameryce. A jak zaczął ten pan Dowmunt?… On zaczął jak w Ameryce. On założył wielkie biura, on wynajął masę urzędników, on robi i w węglu, i w fabrykach, i na giełdzie, i w zbożu. On odrazu na wiele interesów rzucił pieniądze. Proszę pana, ja panu tak powiem: ja, dzięki Bogu, mam kilka miljonów rocznego obrotu. Dlaczego mnie może wystarczyć jeden pomocnik buchaltera, któremu ja płacę za parę godzin wieczorowych sto pięćdziesiąt złotych miesięcznie? Dlaczego mnie może wystarczyć jedna maszynistka za sto złotych? Dlaczego moje biuro, to jest jeden pokój, z wejściem przez kuchnię? — Stary system. — Co znaczy stary? Dobry system, bo choć ja nie mam ani biur, ani samochodów, a powiadam panu, że nie znajdzie pan w Polsce takiego banku, coby mnie bez żadnego żyra pół miljona na pierwsze słowo nie dał. I w Berlinie pan nie znajdzie, i w Gdańsku, i w Wiedniu. Choć ja jestem sobie zwykły Jakób Klajnadel z ulicy Smoczej. Pytam się dlaczego? — Bo oni wiedzą, co ja zarabiam i że ja będę zarabiać. Bo ja muszę zarobić, bo ja muszę mieć największy zysk, jaki można tylko wyciągnąć z interesu. Nas, w Polsce, proszę pana, nie stać na amerykański system, my jeszcze przy łojówce musimy pracować, a nie przy elektryczności. I Żydzi to wiedzą. A co kładzie najlepsze interesy Polaków? — Kładzie to, że oni nie wiedzą. Oni pół kapitału pakują w założenie interesu, drugie pół zjadają koszty administracji, a na obrót, to pożyczać trzeba na lichwiarski procent. I za przeproszeniem, niech się pan rozejrzy, a zobaczy pan, że u nas wszyscy żyją nad stan. Może pan powie, dlaczego ja jadę pierwszą klasą, kiedy taniej byłaby trzecią? To ja panu powien, to tylko kalkulacja. Jak ja pojadę trzecią, to tam tłok i zaduch i ja potem przez dwa dni cierpię na astmę i nie mogę nic robić. Gdybym był zdrów, napewno nie byłoby mnie stać na pierwszą. Bo „stać“ to nie to, ile kto może na coś wydać. Może pan zna to żydowskie powiedzenie, że jak Żyd je kurę, to albo kura była chora, albo Żyd jest chory. Bo kura kosztuje sześć — siedem złotych, a śledź tylko pięćdziesiąt groszy. I to jest nasza psichołogja. — Ma pan dużo racji, — zażartował Dowmunt — ale czy to jest dobry system uczyć mnia, Polaka, jak należy robić interesy? A nuż z pańskich wskazówek skorzystam?… Twarz kupca rozszerzyła się w uśmiechu: — Nie skorzysta pan. — Dlaczegóżby nie? — Bo taka pańska psichołogja. — Naturę można przełamać. — Owszem, czasem możno. Ale co ja panu powiem: Mój jeden brat, to jest rabinem w Pińsku, mój drugi brat jest dyrektorem banku w Kopenhagen, mój trzeci brat jest profesorem Uniwersytetu w Jerozolimie. To oni są mądrzy i bardzo wykształceni ludzie. A ja jestem prosty człowiek i handluje zbożem… Ale jak mnie ten brat z Jerozolimy wytłumaczył, że wielki nasz uczony, Einstein, całą naukę wywrócił do góry nogami swoją teorją, że powiedział i udowodnił, że wszystko nie jest tak, jak do tej pory myśleli uczeni, tylko może być zupełnie coś innego, to ja zapytałem brata: a co może być? Co ten Einstein zamiast tego daje? …To brat powiada, że nic nie daje. To jak mój brat, ten z Kopenhagen, przyjechał w goście do tego rabina w Pińsku, to ja im to opowiadam. A mój brat, rabin, bardzo mądry człowiek, namyślił się i mówi: — Ty, Jakób, masz rację. My, Żydzi, mamy taką psichołogję, że nieprawdę zawsze znajdziemy, a nowej prawdy dać nie umiemy, bo nasz mózg jest kryticzny i negatiwny. Żaden prawdziwy Żyd nic nowego nie wymyśli, ale za to Żyd najlepiej każdą nową myśl rozwinie i wykorzysta. — Ja jestem nie uczony człowiek, ja tylko gimnazję skończyłem, ale tak sobie myślę, że mój brat, rabin piński, ma dobrą głowę. — Ale cóż to ma do handlu? — Co ma? Co ma mieć? Wszystko! Handel, to jest taka rzecz, gdzie trzeba mieć psichołogję krityczną i trzeba mieć wielką wytrzymałość, a nie trzeba nic nowego stwarzać. To znaczy, że handel jest akuratnie dla Żydów. Inne nacje, naprzykład słowianie, mogą dobre interesy robić na przemyśle, na rolnictwie, ale w handlu zawsze stracą, bo taka ich psichołogja. — Słowem, według pańskiej filozofji, każda rasa zgóry jest do czegoś przeznaczona i w swojej gałęzi może dojść do perfekcji, a wyjątków być nie może? — Dlaczego nie. Bywają. Ale tylko wyjątki. — No, a co pan powie o Żydach zasymilowanych, spolszczonych? Przecież u nas prawie cała gruba finansjera z Żydów się wywodzi? — Co ja powiem? Ja to powiem, że oni jeszcze są finansjerą. Ale ich dzieci, ich wnuki, to już nie będą finansjerą. Oni, doszedłszy do miljonów, zaczęli się wstydzić śledzia, a kura kosztuje sześć, albo siedem złotych. Oni zaczęli starać się przemienić w Polaków. Niektórym udało się, ale do handlu to już głowę stracili. A konstruktiwnej psichołogji nie nabrali. Dlatego ich dzieci już nie będą finansjerą. Kura codzień kosztuje siedem złotych, a w roku jest trzysta sześćdziesiąt pięć dni. — No dobrze, a czy nie obawiasz się pan, że i pańskie, dajmy na to, wnuki zechcą się zasymilować? — Jak taki jest porządek, czy nieporządek rzeczy, to co ja na to poradzę? Była już późna godzina i obaj wyciągnęli się na kanapach. Po chwili przedział napełnił się głębokiem stentorowem chrapaniem kupca. Dowmunt nie spał. Rozważał poglądy, które tylko co słyszał, a które uderzyły go swą trafnością. Zwłaszcza nurtowała go myśl, że „stać nas jeszcze tylko na łojówkę“ i że wyjątki bywają, a zatem „Adrol” musi być wyjątkiem. Pod czaszką zaczęły się przesuwać cyfry, pozycje, projekty, zaczęły się krzyżować sądy i wątpliwości, zaczął wyłaniać się w mglistych jeszcze zarysach plan rewizji przedsiębiorstwa, jego działalności, rewizji od podstaw. I nie — wiedział śpiący kupiec zbożowy, Jakób Klajnadel, że na niebezpieczny dla siebie grunt rzucił ziarna swoich spostrzeżeń, że w wagonie można spotkać człowieka, który potrafi nagjąć swoją „psichołogję“. Rytmiczny, leniwy stukat kół na spoidłach szyn wplótł się w rozważania Dowmunta, jak miarowy tykot metronomu, rozdzielał myśli, rozłamywał je na małe cząsteczki, rozbijał w nic nieznaczące sylaby… Z pod nich zaś wyjrzała ssąca, bolesna i słodka tęsknota. Gdy nadejdzie wielki wiatr zmian Już nie będzie nas tam Rosną nowe miasta Ja patrzę na to z góry Wczoraj zapisane w gwiazdach Nie obchodzi czas nas Nadchodzi wiatr wielkich zmian Nadchodzi wiatr wielkich zmian Nadchodzi wiatr wielkich zmian Widziałem w snach Jak, z hajsem odkręcamy kran Widziałem jak Słucha tego cały kraj Bogactwo mam Spis treści I. Czarodziejskie zwierciadło II. Sąsiedzi III. W ogródku wróżki IV. U księżniczki V. Mała zbójniczka VI. Laponka i Eskimoska VII. W pałacu królowej śniegu Anioł: 1 Córka: 1 Czary: 1 2 3 Dama: 1 Dom: 1 Dzieciństwo: 1 Dziecko: 1 2 Kwiaty: 1 2 List: 1 Lustro: 1 Łzy: 1 2 Matka: 1 Mąż: 1 Miasto: 1 Miłość: 1 Modlitwa: 1 Niebezpieczeństwo: 1 Ofiara: 1 Ogród: 1 Oko: 1 2 Pamięć: 1 Pocałunek: 1 2 Podróż: 1 Potwór: 1 Pozory: 1 Przemiana: 1 Przemoc: 1 Przestrzeń: 1 Przyjaźń: 1 2 Ptak: 1 Rośliny: 1 Rzeka: 1 Sąsiad: 1 Sen: 1 Serce: 1 2 3 Sługa: 1 Strój: 1 Walka: 1 Wiosna: 1 2 Woda: 1 Wolność: 1 Wspomnienia: 1 Wzrok: 1 Zabawa: 1 2 Zamek: 1 2 Zima: 1 2 Królowa śniegutłum. Cecylia Niewiadomska I. Czarodziejskie zwierciadło 1Czary, Lustro, WzrokŻył sobie niegdyś bardzo złośliwy czarodziej. Całą jego przyjemnością było dokuczać ludziom, czynić źle, ze wszystkiego się wyśmiewać i każdą rzecz przedstawiać z najgorszej strony. 2Wymyślił wreszcie i zrobił takie sztuczne zwierciadło[1], iż wszystkie rzeczy piękne i dobre wyglądały w nim szkaradnie, a nawet śmiesznie, ponieważ były wykrzywione, zamazane, niewyraźne — za to złe rzeczy widać w nim było doskonale. 3Tym sposobem cały świat w tym zwierciadle był brzydki i zły, a nic na nim nie było pięknego. Czarodziej klaskał w dłonie i śmiał się ze swego figla, a źli jego uczniowie porwali zwierciadło i biegali z nim wszędzie, podstawiając je ludziom znienacka przed oczy i cieszyli się, i śmiali, kiedy przerażony człowiek zasłaniał oczy ręką; a potem nieraz sam nie wiedział, który świat jest prawdziwy: czy ten, który ogląda co dzień, czy tamten, który ujrzał w zaklętym zwierciadle? 4I tacy ludzie byli bardzo nieszczęśliwi, a było ich coraz więcej. 5Cieszył się zły czarodziej, ale to mu nie wystarczało. Uczniowie jego postanowili zanieść zwierciadło aż do nieba. Niechże i aniołowie spojrzą w nie choć raz jeden. To byłaby uciecha! A może i sam Pan Bóg — — 6I zaczęli lecieć do góry. Bardzo im było trudno, a jeszcze z tak ciężkim zwierciadłem — zaledwie mogli utrzymać je w rękach… O, daleko do nieba! Aż im pot okrył czoła, a ręce drżeć zaczęły. Wtem, trrrach! I ciężkie lustro z takiej wysokości brzdęk aż na ziemię! Naturalnie w mgnieniu oka rozprysnęło się na miliony, miliony drobnych szczątków, na nieskończoną ilość czarodziejskiego pyłku, który rozleciał się na wszystkie strony. 7Ale to właśnie było najgorsze nieszczęście! 8Oko, SerceZamiast jednego lustra, były ich teraz miliony; rozproszyły się wszędzie, a w każdym najmniejszym kawałeczku, choćby drobnym jak ziarnko piasku, widać było świat cały szkaradny, śmieszny, wykrzywiony. Jeżeli taki proszek wpadł komu do oka, to człowiek ten wszystko już widział zmienione i nie mógł dostrzec koło siebie nic dobrego, nic pięknego! Za to najgorsze rzeczy widział jasno i wyraźnie, więc wszystko złem było dla niego. 9Gorzej jeszcze, jeżeli okruszyna lustra wpadła komu do serca. Nieszczęśliwy tracił uczucie: serce jego stawało się kawałkiem lodu, nikogo kochać nie mógł, wszyscy byli dla niego obcy, obojętni. 10Z większych kawałków porobiono szyby, z innych szkła do okularów, a mnóstwo jeszcze krążyło w powietrzu — wiatr je roznosił wciąż dalej i dalej, i naturalnie coraz więcej ludzi stawało się nieszczęśliwymi kalekami. 11A niegodziwych pyłków ciągle jeszcze pełno i zobaczymy, co z tego wynikło. II. Sąsiedzi 12Sąsiad, DzieckoW pewnym bardzo starym mieście, w bardzo wysokim domu na poddaszu mieszkało dwoje dzieci, każde u swoich rodziców — był to Kaj i Gerda. 13Kwiaty, MiastoW tym mieście było tyle ludzi, że nie mógł każdy dla siebie mieć osobnego domku, a cóż dopiero myśleć o własnym ogródku. Ale że dobrzy ludzie bardzo lubią kwiaty, więc wszyscy hodowali je w doniczkach. I tym sposobem w każdym prawie oknie był ogródek; ale najładniej było u Kaja i Gerdy. 14Bo posłuchajcie tylko: w tym wysokim domu na poddaszu każda rodzina miała własną izdebkę z dużym oknem, przez które w lecie można było wyjść na dach albo — wcale nie schodząc ze schodów — przejść z jednego mieszkania do drugiego. Można tu było bawić się na płaskim dachu. PrzyjaźńGdy Gerda wyjrzała oknem, widziała Kaja w izbie naprzeciwko. Kiedy słonko przygrzało, dzieci wybiegały na dach i bawiły się doskonale albo siadały na małych stołeczkach i rozmawiały o wszystkim, co je zajmowało. 15Były to bardzo dobre dzieci i kochały się jak brat i siostra. 16Na wiosnę rodzice Kaja i Gerdy ustawiali na brzegu dachu długie skrzynie, napełnione ziemią; w nich zasiewali potrzebne warzywa i wiele pięknych kwiatów. Tak więc kawałek dachu przed oknami zamieniał się w śliczny, maleńki ogródek. 17Im mocniej dogrzewało złote słonko, tym piękniej było w ogródku na dachu. Rośliny, KwiatyZielone festony roślin pokrywały drewniane skrzynie i spadały aż na mur domu: różnobarwne powoje otwierały śliczne kielichy pełne rosy; różowy groszek ciekawie wyglądał na wszystkie strony; aksamitne bratki szeroko otwierały wielkie oczy, a drobne stokrotki uśmiechały się wesoło. Oprócz tego w każdej skrzyni rósł wysoki różany krzaczek niby drzewko. Na wiosnę stroił się w zielone listki, a już w maju okrywał ślicznymi kwiatami, których woń rozpływała się w powietrzu. Gałązki róż ciekawie zaglądały w okna, szeptały cicho drobnymi listkami i kołysały się lekko pod tchnieniem wietrzyka. 18Ślicznie tu było w lecie. 19Przyjaźń, ZimaAle w zimie wszystko znikało. Biały śnieg pokrywał dachy, a zamknięte okna często zamarzały; wtedy mróz kładł na nie delikatne białe kwiaty, ale nic przez nie widzieć nie było można. A dzieci chciały się widzieć, chciały ciągle wiedzieć o sobie. Więc rozgrzewały pieniądz na piecu i kładły go na szybę. Wtedy wśród białych liści i gałązek tworzył się mały i przezroczysty otwór, w którym zaraz mrugnęło śmiejące się oko Kaja albo Gerdy. 20— Pójdź tu do nas! — mówiło oko. 21— Dobrze, dobrze! 22W lecie tak łatwo było przejść z jednego mieszkania do drugiego, ale w zimie musiały dzieci zbiegać na dół i znów wchodzić na schody tak wysoko! A tam na dole śnieg i wicher! 23— Patrz, patrz! Białe pszczoły wyleciały z ula — mówiła stara babka, ukazując wnuczce chwiejące się w powietrzu płatki śniegu. 24— Pszczoły, pszczoły — powtarzała wesoło Gerda. — A czy mają swoją królową? 25— Rozumie się, że mają — odpowiedziała babka. — Największy ze wszystkich płatków, a zawsze tam leci, gdzie śnieg najgęściej pada. Jeśli spadnie na ziemię, wzbija się natychmiast znowu ku ciemnym chmurom i nigdy nie spocznie. Czasem przebiega nocą po ulicach miasta i zagląda do okien, a wtedy wyrastają na nich śnieżne kwiaty i brylantowe liście. 26— Tak! Tak! Widzieliśmy! — wołały dzieci, zachwycone słowami babki. 27— A czy królowa śniegu mogłaby przyjść tutaj? — zapytała Gerda. 28— Ach, niech no tylko przyjdzie! — krzyknął Kaj wesoło. — Posadziłbym ją zaraz przy piecu i roztopiłaby się! Ha, ha, ha! 29Babka pogłaskała go lekko po głowie i zaczęła opowiadać co innego. 30Raz wieczorem Kaj już na wpół rozebrany wszedł na stołek i wyjrzał przez okrągły otwór na zamarzniętej szybie. W powietrzu kołysało się mnóstwo płatków śniegu, a jeden bardzo duży uczepił się na brzegu skrzynki kwiatowej, zaczął rosnąć prędko, coraz większy, wyższy, aż stał się cudną panią w długiej, białej szacie z cieniutkiego, przezroczystego muślinu, obsypanej milionami śnieżnych gwiazdek. Ciało jej było z przezroczystego lodu, białe i połyskujące, a jednak ona żyła. Patrzyła się na Kaja i uśmiechała się do niego, a oczy jej jaśniały jak brylanty. Na koniec skinęła ręką, jak gdyby wzywała go z sobą. Kaj przeląkł się bardzo, zeskoczył z krzesła i uciekł w głąb izdebki, ale zdawało mu się, że wielki ptak jakiś przeleciał koło okna. 31WiosnaNazajutrz dzień był jasny, pogodny i mroźny, ale wkrótce nastąpiła odwilż, wiatr przyniósł wieść radosną, że wiosna już blisko, słońce dogrzewało mocniej, śniegi zniknęły bez śladu, trawa pozieleniała, pączki zaczęły pękać, przyleciały jaskółki do gniazd przeszłorocznych i znowu dzieci siedziały na dachu, w ślicznym, maleńkim, wiszącym ogrodzie. 32Groszek pachnący spadał w festonach[2] na skrzynie, powoje otwierały śliczne kielichy do słońca, a róże tego roku kwitły bardzo pięknie i drzewka były nimi obsypane. 33Gerda z Kajem siedzieli pod krzaczkiem i śpiewali razem ulubioną swoją piosenkę. Co ja kocham na tym świecie? Złote słonko, cudne kwiecie! Boże ptaszki śpiewające, Jasne rosy, w kwiatach drżące, Błękit nieba i obłoki, Cały piękny świat szeroki, I chatynkę pobielaną, I mateczkę ukochaną! — Wszystko kocham serca biciem, A przestanę chyba z życiem. 34Razu jednego dzieci siedziały w ogródku i oglądały bardzo ładną książkę z obrazkami, w której były malowane ptaki i zwierzęta. Na wieżowym zegarze zaczęła bić piąta. 35Oko, Serce— Aj! — zawołał Kaj nagle. — Coś mnie ukłuło w serce! Coś mi do oka wpadło! 36— Może ukłuł cię kolec róży? — rzekła troskliwie Gerda. — Czekaj, zobaczę, co ci wpadło w oko! Nic — nic nie ma. 37— Pewno już wyleciało — rzekł Kaj niecierpliwie i odsunął się od dziewczynki. 38Niestety, nie wyleciało. PrzemianaBył to właśnie drobniutki pyłek stłuczonego zwierciadła czarodzieja; utkwił mu w oku i zmienił świat cały, nie pozwalając widzieć na nim nic pięknego, nic dobrego. A co gorsza, pyłek taki wpadł mu w serce, które nagle stało się zimne i twarde, przestało czuć i kochać. 39— Czegóż beczysz? — zapytał opryskliwie. — Żebyś wiedziała, jaka jesteś brzydka! A jaka śmieszna, ha, ha, ha! Cóż to za zgniła róża? Pfe! I ta szkaradna! Cała ta skrzynia — stare, brzydkie pudło, tylko ją zrzucić z dachu. 40Kopnął skrzynię, zerwał różę i rozdeptał. 41— Kaju! — zawołała z przestrachem dziewczynka. 42Widząc jej przerażenie, roześmiał się szkaradnie, zerwał jeszcze jedną różę, rzucił ją i wskoczył do swojego okna. 43Od tej chwili Kaj zmienił się zupełnie. Kiedy Gerda chciała oglądać z nim obrazki, wzruszał ramionami, mówił, że są brzydkie i wyśmiewał się z każdego. W końcu powiedział, że nie chce się z nią bawić, bo jest głupia jak małe dziecko. Nawet bajki babuni nie podobały mu się; mówił, że są niedorzeczne, zawsze miał jakieś: ale. Nieraz stawał za staruszką, kładł na nos jej okulary i naśladował jej miny i słowa. Tak samo zaczął naśladować innych i nauczył się wkrótce najbrzydszych grymasów i wykrzywiań. 44W gruncie rzeczy Kaj nic temu nie był winien, tylko szkaradny pyłek szkła czarodziejskiego, które tkwiło mu w sercu. Z tego to powodu nikogo nie kochał i dokuczał Gerdzie, która była dla niego taka dobra. Ludzie zaczęli mówić, że Kaj jest złym chłopcem i mieli zupełną słuszność, tylko nie wiedzieli, dlaczego jest taki. 45Zabawa, ZimaRazu jednego w zimie, gdy śnieg padał, przyniósł Kaj na podwórze szkło powiększające i przez nie patrzył na gwiazdki śniegowe, które pokrywały mu ubranie. 46— Spojrzyj, Gerdo — rzekł — jakie ogromne! Niby kwiaty, niby gwiazdy, a jakie sztuczne! To ciekawsze przecież od kwiatów prawdziwych! Tak równo, doskonale ułożone. Szkoda tylko, że topnieją. 47Nagle pobiegł na górę, przyniósł swoje saneczki i ciepłe rękawice, oznajmił Gerdzie, że idzie pojeździć saneczkami po rynku i natychmiast zniknął za bramą. 48Na rynku była wesoła zabawa. Chłopcy ślizgali się po śniegu w swoich sankach, najśmielsi przywiązywali je do sań wieśniaków i jechali tym sposobem spory kawałek drogi. A co przy tym śmiechu i wrzawy! 49Wtem wjechały na rynek duże, białe sanie zaprzężone białymi końmi. Osoba siedząca w saniach otulona była w ogromne białe futro, a na głowie miała białą futrzaną czapkę. Sanie dwa razy objechały rynek, a tymczasem udało się Kajowi przywiązać do nich z tyłu swoje małe saneczki. Teraz pomknął jak strzała po utartej drodze i wyjechał za miasto. Osoba w sankach odwróciła głowę i przyjaźnie uśmiechnęła się do niego. 50Kaj doznawał wielkiej przyjemności, bo nigdy jeszcze nie jechał tak prędko; nie chciał jednak zanadto oddalić się od miasta i po niejakim czasie pragnął odwiązać swoje sanki. Wtedy osoba w saniach odwróciła się znowu i spojrzała tak przyjaźnie, że Kaj zapomniał o wszystkim. 51I tak powtórzyło się parę razy. 52Śnieg zaczął padać gęsty, pociemniało, Kaj nie widział już nic dookoła prócz kręcących się białych płatków. Puścił sznurek, aby odczepić swoje sanki, ale one jak gdyby przymarzły do wielkich, mknęły jak wiatr za nimi, dalej, dalej, dalej! Kaj krzyknął przerażony, ale nikt mu nie odpowiedział, jakby go nikt nie słyszał. Sanki pędziły ciągle, a śnieg sypał, nic już widać nie było. Chwilami uderzały się o coś gwałtownie, to znów spadały na dół, przeskakiwały jakieś nieznane przeszkody i sunęły po białej drodze w świat nieznany. 53Kaj chciał się przeżegnać, zmówić pacierz, lecz w żaden sposób przypomnieć sobie nie mógł słów Ojcze nasz i przychodziła mu na myśl tylko tabliczka mnożenia. 54Płatki śniegu padały coraz większe, wyglądały na koniec niby białe ptaszki. Zdawało mu się, że dookoła niego biegną gołębie, kury, gęsi — całym tłumem. 55DamaNaraz konie stanęły, sanie się zatrzymały, a siedząca w nich osoba podniosła się i Kaj spostrzegł, że futro jej i czapka były ze śniegu. Była to wysoka dama, wysmukła, olśniewającej białości: królowa śniegu! 56— Dobrze jedziemy! — rzekła. — Ale po co masz tam marznąć? Chodź pod moje niedźwiedzie. 57PocałunekPosadziła go w saniach obok siebie, nakryła białym futrem, a jemu się zdawało, że zapada w górę śnieżną. 58— Jeszcze ci zimno? — rzekła i pocałowała go w czoło. 59Huu! Jakiż to był zimny pocałunek! Uczuł lód aż w głębi serca, które — jak wiemy — już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło bardzo prędko i zrobiło mu się lepiej. Nie czuł już wcale zimna. 60— Moje saneczki! Moje saneczki! — zawołał z wielką trwogą, aby nie stracić ulubionej zabawki. Więc rzucono sznurek od nich białej kurze, aby biegła obok, ciągnąc je za sobą. 61Królowa śniegu pochyliła się nad Kajem i pocałowała go powtórnie, a w tej chwili chłopiec zapomniał już o wszystkim: o rodzicach, domu, babce i Gerdzie. 62Teraz nie bał się wcale pięknej pani, nie wydawała mu się straszna. Opowiadał jej, co umie, o jakich się uczył krajach i miastach, jak wybornie liczy na pamięć — a ona uśmiechała się do niego. 63Wreszcie wzięła go na ręce i wzleciała z nim razem wysoko, wysoko, ku ciemnym chmurom, które szarpał wiatr świszczący. 64Przelatywali ponad ciemnymi lasami, nad górami, morzami i lądami. Zimny wicher huczał pod nimi w przepaściach, biały śnieg połyskiwał, wyły wilki głodne, krakały stada czarnych kruków — a ponad nimi świecił jasny księżyc. 65I tak płynęła długa noc zimowa, a gdy nastąpił ranek, Kaj spał u nóg królowej śniegu. III. W ogródku wróżki 66Jakże smutno i strasznie było biednej Gerdzie, kiedy wieczorem Kaj nie wrócił do domu! 67Nikt nie wiedział, gdzie się podział i co się z nim stało. Chłopcy opowiadali, że jeździł po rynku, a potem swoje saneczki uczepił do wielkich sań, które pomknęły za miasto. Tyle go widziano. 68Płakali rodzice, babka i Gerda, bo myśleli, że z mostu zsunął się w rzekę i utonął. Gerda płakała gorzko całą zimę. 69Wreszcie nadeszła wiosna, zajaśniało piękne słoneczko. 70— Kaj nie żyje! — rzekła do niego Gerda. 71— Albo to prawda! — odpowiedziało słońce. 72Powróciły jaskółki do gniazd zeszłorocznych. 73— Kaj nie żyje! — oznajmiła im Gerda. 74— Nieprawda! — odpowiedziały jaskółki. 75A wtedy i Gerda przestała w to wierzyć. 76Ofiara— Włożę czerwone buciki, których Kaj jeszcze nie widział i pójdę do rzeki zapytać o niego — pomyślała pewnego ranka. 77Było bardzo wcześnie, ale wstała zaraz, ubrała się cichutko, żeby nie obudzić babki, włożyła swoje czerwone buciki, leciuchno pocałowała babunię i pobiegła do rzeki. 78— Czy to prawda, że zabrałaś mi mojego Kaja? — zapytała niespokojnie. — Oddaj mi go, a dam ci śliczne czerwone buciki. 79Zdawało jej się, że fale zaszemrały jakoś dziwnie, jakby się zgadzały na ten układ. Więc co prędzej zdjęła buciki, śliczne, ukochane, czerwone buciki i rzuciła je w wodę. 80Woda, RzekaBuciki upadły niedaleko, a fala wyniosła je na brzeg z powrotem. Rzeka nie chciała przyjąć tej ofiary, gdyż nie mogła oddać Kaja, lecz Gerda inaczej to sobie tłumaczyła. Zdawało jej się, że za blisko brzegu wrzuciła trzewiczki i aby je rzucić dalej, weszła do małego czółenka, które kołysało się na wodzie. Poszła na przeciwny koniec łódki i rzuciła buciki z całej siły, jak tylko mogła najdalej. Tak idąc i poruszając się, mimowolnie chwiała czółenkiem, które nie było przywiązane i zaczęło oddalać się od brzegu. Gerda spostrzegła to i chciała wyskoczyć, lecz była już za daleko. Łódka, porwana prądem, szybko płynęła z biegiem wody. 81Wtedy Gerda przelękła się bardzo i zaczęła głośno płakać. Ale nikt jej nie słyszał, tylko gromadka wróbli, które nie mogły dopomóc jej w niczym. Biegły jednak wzdłuż brzegu, jakby ją chciały pocieszyć i wołały bezustannie: 82— Ćwir! Ćwir! Ćwir! Jesteśmy tutaj! Nie bój się! Jesteśmy tutaj. 83I Gerda uspokoiła się powoli. Czółenko płynęło z prądem, a ona siedziała cichutko, w samych pończoszkach i patrzyła w wodę. Czerwone trzewiczki płynęły za łódką, lecz nie mogły jej dogonić, ponieważ prąd bardzo szybko ją unosił. 84WiosnaPrześlicznie wyglądały brzegi rzeki; na zielonych, kwiecistych łąkach pasły się stada owiec, krowy poważnie skubały świeżą, soczystą paszę, stare drzewa rozwijały młode listki, wszystko uśmiechało się w blasku słonecznym. 85Ogród— Może mnie rzeka zaniesie do Kaja — pomyślała Gerda i przestała się smucić. Usiadła na ławeczce i patrzyła długo na zielone brzegi, które przesuwały się przed nią. Właśnie ujrzała wielki sad wiśniowy, pełen kwitnących drzew, a między nimi malutki domek pod słomianą strzechą[3], z czerwonymi, żółtymi i niebieskimi okienkami. Dwóch drewnianych żołnierzy stało przed ganeczkiem z bronią w ręku. 86Gerda pomyślała, że to żywi ludzie i wołała ratunku, ale naturalnie nikt jej nie odpowiedział. Prąd niósł ją prosto do brzegu, więc zaczęła znów wołać jeszcze głośniej. 87Wtem drzwi domku się otworzyły i wyszła z niego zgarbiona staruszka, podpierając się kijkiem i drepcząc ku furtce. Na głowie miała duży słomiany kapelusz, pomalowany w bardzo piękne kwiaty. 88— Ach, biedne dziecko! — zawołała stara. — Skądże się wzięłaś na tej bystrej rzece, która cię tak daleko w świat uniosła? 89Drepcząc prędko, staruszka zbliżyła się do brzegu, zaczepiła o czółno swoim zakrzywionym kijkiem i przyciągnęła je do lądu. Podała dziewczynce rękę i pomogła jej wyskoczyć na ziemię. 90Ach, jak przyjemnie zrobiło się Gerdzie, gdy znów uczuła pod nogami twardą ziemię! Bała się jednak trochę nieznajomej staruszki. 91— Kto jesteś, moje dziecko i skąd się tu wzięłaś? — pytała znów kobieta, uważnie patrząc na dziewczynkę. 92Wtedy Gerda opowiedziała jej wszystko i pytała, czy nie wie co o Kaju. 93Staruszka nie wiedziała, ale była tego zdania, że Kaj może się znaleźć, a tymczasem zaprosiła dziewczynkę do ogródka, pozwoliła jej zrywać kwiaty i jeść wiśnie, żeby tylko nie była smutna. 94Potem weszły do domku. Przez wysokie okienka czerwone, żółte i niebieskie, dziwne światło wpadało do izdebki. Na stole w dużych koszach stały prześliczne wiśnie, a staruszka pozwoliła jeść Gerdzie, ile tylko zechce. 95Wiśnie były wyborne, Gerda głodna, więc jadła, uśmiechając się z zadowolenia. CzaryStaruszka złotym grzebieniem czesała jej złote włosy. Czesała je długo, długo, w dziwnym blasku czerwonych i niebieskich szybek, a Gerda zapominała o Kaju, babce i rodzicach, bo grzebień był zaczarowany, staruszka ta zaś była wróżką. 96— Dawno już mieć pragnęłam taką miłą, dobrą dziewczynkę — mówiła łagodnym głosem — zobaczysz, jak ci u mnie dobrze będzie. 97Łzy, WspomnieniaPotem Gerda została w izdebce, a staruszka wyszła sama do ogródka, dotknęła swoim kijem każdego krzaczka różanego i wszystkie natychmiast zapadły się w ziemię. Zrobiła to dlatego, ażeby Gerda na widok róż nie przypomniała sobie Kaja. 98Teraz dziewczynka wybiegła także do ogródka. Ach, jak tu było ślicznie i przyjemnie! Tyle kwiatów, a każdy inny! Tyle barw, blasku, woni. Prawdziwie był to czarodziejski ogród: rosły w nim wszystkie kwiaty, jakie tylko są na świecie i wszystkie kwitły jednocześnie. Gerda biegała pomiędzy grządkami, śmiała się i śpiewała, dopóki słońce nie skryło się poza wielką, starą wiśnię. Wtedy położyła się spać w czystym łóżeczku, na czerwonej jedwabnej poduszeczce, na której wyhaftowane były piękne, błękitne fiołki. Zasnęła też spokojnie, jak królewna, a w nocy śniła sny słodkie i miłe. 99Nazajutrz z rana obudziła się wesoło i bawiła znowu cały dzień w ogródku, wśród najpiękniejszych kwiatów, w ciepłym blasku słońca — i tak upływały dni jeden po drugim. 100Gerda znała teraz wszystkie kwiatki, ale chociaż miała ich tutaj tak wiele, ciągle jej się zdawało, że jeszcze jakiegoś brakuje. Tylko nie mogła sobie przypomnieć którego. 101Wtem raz na słomianym kapeluszu wróżki spostrzegła malowaną różę. Zdziwiona i szczęśliwa, zaczęła natychmiast szukać w ogródku kochanego kwiatka: rozglądała się wokoło, pochylała nad grządkami, lecz ani jednej różyczki nie było. 102Wówczas gorzko płakać zaczęła. Jej łzy gorące padały na ziemię i przesiąkły przez nią, aż zwilżyły ukryty w tym miejscu krzak róży. I nagle cudny, świeży, okryty wonnym kwieciem, wystrzelił znów nad ziemię, a Gerda objęła go rączkami, pieściła i całowała śliczne róże. I przypomniała sobie tamten krzaczek na poddaszu i przypomniała sobie znowu Kaja. 103— Och, jakże dawno ja tu jestem! — zawołała. — A miałam szukać Kaja. Moje śliczne różyczki, czyż nie wiecie, gdzie on się podział? Czy myślicie, że umarł? 104— O, nie! — odparły róże. — Byłyśmy przecie pod ziemią, tam go nie ma. 105— Dziękuję wam — zawołała uszczęśliwiona Gerda i pobiegła do innych kwiatków, aby się czegoś o Kaju dowiedzieć. 106Lecz daremnie pytała. Kwiatki uśmiechały się wszystkie do słońca i śpiewały mu swoje pieśni i opowiadały mu swoje powieści, które podobały się bardzo dziewczynce, lecz o Kaju nie dowiedziała się niczego. 107— Na próżno je pytam — pomyślała wreszcie. — One kochają tylko swoje powieści i pieśni, nie mam tu na co czekać. 108Podniosła spódniczkę, aby lepiej biec mogła i pośpieszyła do furtki. 109Ale furtka zamknięta była na klucz. Wtedy zaczęła mocno szarpać klamkę, aż zardzewiały zamek ustąpił pod naciskiem i drzwi się otworzyły. Gerda wyszła prędko i bosymi nóżkami biegła co tchu po twardej, kamienistej drodze, obawiając się pogoni. Trzy razy obejrzała się za siebie, a nie widząc nikogo, usiadła na chwilę na wielkim kamieniu, kiedy jej sił zabrakło. 110Teraz dopiero obejrzała się dokoła: lato minęło dawno, późna jesień była na świecie, powiędły kwiaty i pożółkły łąki, ale w ogrodzie wróżki, gdzie kwiaty kwitną wiecznie, nic o tym nie wiedziała. 111— Boże! Boże! Ileż ja czasu straciłam — narzekała Gerda. — Oto już późna jesień, trzeba spieszyć bardzo, zanim zima powróci. 112I wstała, by iść dalej. 113PodróżSzła bosymi nóżkami po kamienistej drodze, a dokoła było smutno i ponuro. Czuła wielkie zmęczenie, ale się nie zatrzymywała. Z wierzb przydrożnych padały długie, żółte liście lub ciężkie krople chłodnej rosy. Na tarninowych krzakach były jeszcze jagody, ale tak cierpkie, że wykrzywiały usta. 114Szaro i smutno było na szerokim świecie, otulonym w szare, ciężkie, ołowiane chmury. IV. U księżniczki 115Długo szła tak Gerda, w końcu zmęczyła się bardzo i usiadła znowu pod drzewem. Właśnie pierwszy śnieg pokrył ziemię i bose nożyny dziewczynki poczerwieniały z zimna. PtakWtem tuż przed nią stanęła duża, szara wrona: popatrzyła na nią, pokręciła łebkiem, podleciała w prawo i w lewo i zawołała: „Kra! Kra!” 116Znaczyło to: „Dzień dobry, kochana dziewczynko, musisz być bardzo biedna, kiedy w takie zimno sama idziesz w świat szeroki. Gdzież ty idziesz, dziewczynko? Czego szukasz?” 117Gerda zrozumiała, co chce powiedzieć wrona i tak jej była wdzięczna za współczucie, tak się jej ciepło zrobiło w serduszku, że natychmiast opowiedziała jej całą historię i spytała zarazem, czy nic nie wie o Kaju. 118Wrona kręciła łebkiem w zamyśleniu, podlatywała na prawo i lewo i powtarzała jak gdyby do siebie: 119— A może? A być może? A kto wie? Kto wie? Kto wie? 120— Widziałaś go! — zawołała uszczęśliwiona Gerda i zaczęła całować i ściskać wronę tak gwałtownie, że o mało jej nie udusiła. 121— Spokojnie! Spokojnie! — powtarzała wrona. — Powiedziałam: kto wie! Może — może! — ale on dawno zapomniał o tobie. I przy tym tak mi trudno mówić twoim językiem. Co innego, gdybyś mogła rozmawiać ze mną po wroniemu, wtedy bym ci dokładnie opowiedziała wszystko. 122— Ach, nie umiem! — z żalem szepnęła Gerda. — Babka umiała dobrze, ale się nie nauczyłam. Czemuż się nie nauczyłam! 123— Kra! Kra! Nic nie szkodzi — rzekła wrona. — I tak się rozumiemy. Będę mówiła, jak potrafię. 124I zaczęła opowiadać: 125Mąż— W tym państwie, gdzie jesteśmy, rządzi bardzo mądra, bardzo mądra księżniczka. Razu jednego przyszło jej do głowy, aby sobie wybrać męża. Ale chciała takiego męża, który by umiał odpowiadać na wszystkie jej pytania, a nie nudnego mruka, co się odezwać nie umie i tylko udaje pana. Gdy powiedziała o tym swoim damom dworu, ucieszyły się wszystkie i wychwalały ją za ten mądry pomysł. Wtedy ogłoszono w gazetach, że każdy młodzieniec, który pragnie się ożenić z księżniczką, może przyjść do pałacu, a jeśli potrafi odpowiedzieć na jej pytania, może zostać jej mężem. 126Oj, żebyś wiedziała, co się wtedy działo, jakie tłumy cisnęły się do zamku! Ale cóż, nikomu jakoś się nie wiodło. Na ulicy wszyscy rozmawiali głośno, kłócili się, krzyczeli, obracali językami, jakby mieli za to obiecaną nagrodę, ale ktokolwiek minął zamkowe podwórze, zobaczył straż wspaniałą, postrojoną służbę, wielką tronową salę i piękną księżniczkę, zapominał języka w gębie, stawał jak słup niemy i zamiast odpowiedzi, powtarzał pytania księżniczki. To naturalnie było bardzo nudne, więc żadnego wybrać nie chciała. 127— A Kaj? — przerwała nieśmiała Gerda. 128— Otóż właśnie, moja kochana, dwa dni tak upłynęły, aż trzeciego przyszedł pieszo chłopczyk z ogorzałą twarzyczką, długimi włosami, bardzo biednie ubrany. 129— To Kaj! — zawołała, klaszcząc w ręce, Gerda. 130— Na plecach miał tornister — ciągnęła dalej wrona. 131— Ach, nie, to były pewno jego sanki. Właśnie z sankami zginął. 132— Ha, może sanki — zgodziła się wrona. — Dobrze się nie przyglądałam. Poszedł śmiało ku schodom, a gdy zobaczył straże, spojrzał zdziwiony i zaraz powiedział: „To musi być okropnie nudno, tak stać tu ciągle!” Następnie wszedł do sali. Buty jego skrzypiały strasznie, ale widać było, że sobie z tego nic nie robi. 133— O, to z pewnością Kaj! — krzyknęła Gerda. — Właśnie miał skrzypiące buty, jeszcze nowe, które mu babka kupiła. 134— Bardzo być może — potwierdziła wrona. — Szedł do samej księżniczki i nie zmieszał się wcale, chociaż ogromna sala pełna była dworzan, urzędników i dygnitarzy[4], każdemu umiał odpowiedzieć, no i dostał księżniczkę. 135— To z pewnością Kaj — rzekła uszczęśliwiona Gerda. — On był zawsze ogromnie mądry, umiał liczyć na pamięć nawet z ułamkami. Sługa, StrójO, zaprowadź mnie do pałacu! 136— Bah! — zakrakała wrona. — Łatwo to powiedzieć. Przecież takiej obdartej i bosej dziewczynki nie wpuszczą do królewskiego pałacu! 137— Powiedz tylko Kajowi, że tu jestem, a sam przyjdzie po mnie natychmiast. 138— Zaczekaj tu przy płocie — rzekła wrona i poleciała do pałacu. 139Ciemno już było, kiedy powróciła. 140— To wszystko na nic — rzekła. — Boso cię tu nie wpuszczą, straż i lokaje bardzo zważają na nogi. Ale nie płacz. Poradzimy jakoś na to. Mam w pałacu krewnego, który jest w wielkich łaskach u księżniczki i zna wszystkie zakątki jak swoje własne gniazdo. On otworzy ci małą furtkę i ukrytymi schodami zaprowadzi prosto do sypialni księstwa. 141— O, moja droga wrono! — cicho szepnęła Gerda, idąc do zamku długą, cienistą aleją, w której liście spadały z drzew jak krople deszczu. A kiedy w zamku pogaszono światła, weszły przez małą furtkę, tylko przymkniętą z lekka. 142Serce Gerdy uderzało mocno z niepokoju i szczęścia. Czasem zdawało jej się, że robi coś złego, ale chciała się tylko przekonać, czy to naprawdę Kaj. Chyba nie rozgniewa się na nią, ale będzie szczęśliwy, że aż tutaj do niego przyszła, że opowie mu o rodzicach. 143Na koniec weszła z wroną na małe boczne schodki. Na szafie w korytarzu stała nocna lampa, a na pierwszych schodkach krewny wrony, kruk czarnopióry. Gerda ukłoniła mu się, jak umiała. 144Kruk uważnie popatrzył na nią i odezwał się wreszcie: 145— Pójdę naprzód, a wy za mną. Droga prosta i nikogo na niej nie spotkamy. 146Sen— A mnie się zdaje, że ktoś za nami idzie — powiedziała Gerda i obejrzała się z trwogą. W istocie przesunęło się coś szybko po ścianie jak gdyby cienie jeźdźców, psów i koni. 147— To sny o polowaniu śpieszą do księcia pana i księżniczki — uspokoił ją kruk natychmiast. 148Mijali szereg przepysznych[5] pokoi, których ściany obite były czerwonym, błękitnym lub żółtym atłasem[6], sztuczne kwiaty pokrywały je wieńcami, wszędzie lśniły kosztowne sprzęty i klejnoty; wreszcie stanęli w królewskiej sypialni. Tu sufit przypominał piękną koronę[7] palmy o wspaniałych, szklanych liściach, a na środku, na grubej łodydze ze złota, wisiały dwa łóżeczka w kształcie lilii: jedno białe, gdzie spoczywała księżniczka, drugie purpurowe, gdzie może Kaj sypiał. 149Gerda pochyliła się nad nim ciekawie i zobaczyła jego opaloną szyję. Ucieszona, krzyknęła głośno; sny natychmiast pomknęły wzdłuż ściany z pokoju, a książę się obudził, podniósł głowę i — to nie był Kaj. 150Z drugiej lilii wychyliła się główka księżniczki, która patrzyła także, co się stało. 151Gerda zaczęła płakać i opowiedziała wszystko od początku, nie zapominając o wielkiej przysłudze, jaką oddali jej kruk i wrona. 152— Biedne dziecię — rzekła z litością księżniczka. — Nie martw się, nie gniewamy się na ciebie, ani na wronę, ani na kruka. Chcę nawet wynagrodzić ich za dobre serce. Odtąd mają prawo przebywania w zamku i otrzymają żywność z naszej kuchni, ale muszą nam przyrzec, że bez naszej wiedzy nie wprowadzą więcej nikogo do zamku. 153Książę oddał Gerdzie swoje własne łóżko i życzył, żeby w nim spała spokojnie, a zmęczona dziewczynka na wygodnej, ciepłej pościeli przytuliła znużoną główkę do poduszki, złożyła rączki i szepnęła tylko: 154— O, jacyż dobrzy ludzie i zwierzęta! — i w tej chwili zasnęła. 155Nazajutrz księżniczka dała jej prześliczną aksamitną suknię i prosiła bardzo, żeby na zawsze została w pałacu. Ale Gerda poprosiła tylko o wózek i konika, a także o parę bucików, gdyż musiała wędrować dalej i szukać Kaja po szerokim świecie. 156Więc dostała ciepłe ubranie, buciki i mufkę[8], a gdy się posiliła, stanęła przed bramą śliczna złocona kareta, zaprzężona w pięknego konia, woźnica i lokaj mieli złote korony na liberii[9]. Sam książę i księżniczka umieścili ją w karecie i żegnali, życząc wszystkiego dobrego. A Gerda płakała i dobra wrona także. Usiadła obok dziewczynki w karecie i odprowadziła ją prawie trzy mile. Dalej bała się jechać, więc sfrunęła na gałąź wysokiego drzewa i trzepotała skrzydłami tak długo, póki mogła dojrzeć złocistą karetę błyszczącą w promieniach słońca. 157Gerda jechała dalej sama jedna, lecz się nie obawiała głodu ani zimna, gdyż kareta zaopatrzona była w żywność; stały w niej kosze ciastek, pierników, owoców — dzielny konik biegł szybko, więc myślała sobie, że chyba teraz musi znaleźć Kaja. V. Mała zbójniczka 158NiebezpieczeństwoZłocista kareta wjechała do ciemnego lasu i między drzewami świeciła jak słońce. Zobaczyli to rozbójnicy i wybiegli z gęstwiny. 159— Złoto! Złoto! — krzyczeli i rzucili się na karetę, uchwycili konia za cugle[10], pozabijali służbę i wyciągnęli na drogę przerażoną Gerdę. 160Córka, Matka— Ach, jaka biała, tłusta, orzeszkami karmiona! — zawołała chciwie stara rozbójnica z rozczochraną głową, strasznymi oczyma i żółtą, pomarszczoną twarzą. — Musi być smaczna jak młode jagniątko, to będzie dopiero uczta. 161Wyciągnęła zza pasa wielki nóż błyszczący i podniosła rękę, aby zabić biedną Gerdę — lecz w tej chwili krzyknęła okropnie, gdyż mała rozbójniczka, jej córeczka, którą niosła na plecach, do krwi ugryzła ją w ucho i bijąc matkę nogami po plecach, krzyczała przeraźliwie: 162— Nie dam jej zabić! Nie zabijaj! — wołało dzikie, rozpuszczone dziecko. — Ja chcę, żeby się ona ze mną bawiła! Ja chcę jej mufki i ładnej sukienki i chcę, żeby ze mną spała. 163Stara zbójnica pozwalała swojej córeczce na wszystko, więc schowała na powrót nóż na dawne miejsce, otarła z krwi ucho i umieściła dziką dziewczynkę w karecie razem z Gerdą. Potem jeden ze zbójców siadł na koźle[11], zaciął konia i popędzili jak wiatr po kamieniach, dołach, górach, między drzewami, zaczepiając o gałęzie i nie zważając na nic. 164Mała zbójniczka śmiała się głośno z radości i tupała nogami. Była ona w tym samym wieku, co Gerda, ale większa i tęższa, z dużą i czerwoną twarzą, czarnymi włosami i czarnymi, błyszczącymi oczyma. Kiedy nacieszyła się jazdą, objęła wpół Gerdę i powiedziała wesoło: 165— Nie bój się, nie dam cię zabić, chyba że się na ciebie rozgniewam. Oni muszą mnie słuchać! Ty pewno jesteś księżniczka? 166— Nie — odrzekła dziewczynka i ze łzami w oczach opowiedziała jej swoją historię: jak bardzo Kaja kocha i pragnie go znaleźć, ale nie wie zupełnie, gdzie go szukać. 167ZamekMała zbójniczka słuchała ciekawie, a oczy jej świeciły jak dwa ognie. W tej chwili powóz stanął, gdyż wjechali na dziedziniec zbójeckiego zamku. 168Był to wielki budynek, stary, brudny, odrapany, pełen dziur i szczelin, w których gnieździły się kruki i wrony. Ogromne buldogi, straszne potwory z otwartymi paszczami, jakby chciały natychmiast rozszarpać i pożreć przybyłych, biegały i skakały po podwórzu, ale żaden nie szczekał, bo im nie było wolno. 169W zamku, w olbrzymiej okopconej sali o czarnych ścianach i kamiennej podłodze, płonął wielki ogień, a dym kłębami wznosił się do góry i osiadał na suficie, poczerniałych ścianach i dziurami w murze wychodził na zewnątrz. Przy ogniu w dużym kotle gotowała się zupa, a zające i króliki piekły się na rożnach. 170— Dziś będziesz spała ze mną i z moimi zwierzątkami! — rzekła zbójniczka, gdy się obie z Gerdą najadły i napiły, a potem poszły do swego kącika, gdzie było posłanie ze słomy przykryte kobiercami. Nad nimi we framugach i na grzędach gnieździły się stada gołębi, które udawały śpiące, lecz poruszyły się trochę i każdy jednym okiem spojrzał na dziewczynki. 171— To moje leśne gołębie — rzekła rozbójniczka. — Wszystko to moje, co tu wkoło widzisz. — I wzięła w rękę jednego gołębia, potrząsając go i dmuchając, aż zaczął trzepotać skrzydłami. 172Przemoc— A to mój ren[12] kochany — dodała, pokazując ogromnego rena, przywiązanego na sznurze uczepionym do błyszczącej miedzianej obrączki, którą miał na szyi. — Co wieczór udaję, że go chcę zabić moim nożem, a on bardzo się tego boi. 173Wyjęła zaraz wielki nóż świecący, wyostrzyła go o ścianę i pociągnęła renowi po szyi. Zwierzę stało spokojnie ze spuszczoną głową. 174— Czy ty sypiasz z tym nożem? — spytała z obawą Gerda. 175— Zawsze sypiam z nożem w ręku — odparła zbójniczka.— Nikt nie wie, co się może zdarzyć w nocy. A teraz mi opowiedz raz jeszcze historię o małym Kaju i o tym, jak go szukasz po szerokim świecie. 176I Gerda znowu zaczęła opowiadać. Leśne gołębie słuchały ciekawie, a zbójniczka oparła głowę na kolanach dziewczynki i trzymając nóż w ręku, zasnęła tak mocno, że chrapała, aż się rozlegało. Gerda nie mogła zasnąć: nie wiedziała przecież, czy jej nie zabiją, a prócz tego przy ognisku w drugim kącie sali zbójcy krzyczeli, śpiewali, pili, przeklinali, a stara rozbójnica podkasała suknie, tańczyła, wykrzykiwała straszne słowa i fikała koziołki. 177Okropny to był obraz i Gerda patrzyła nań z przerażeniem. 178— Grr! Grr! — zagruchały tymczasem gołębie. — Widziałyśmy twojego Kaja. Biała kura ciągnęła jego sanki, a on z królową śniegu siedział w wielkich saniach i pędził jak wicher przez las ku północy, kiedy spałyśmy w gniazdach. Królowa śniegu tchnęła na nas mrozem i oprócz nas dwojga wszystkie gołębie pomarły. — Grr! Grr! 179— Co wy mówicie? — spytała Gerda. — Jaka królowa śniegu? Czy naprawdę wiecie co o Kaju? 180— Jechała lasem do krainy lodów, gdzie wiecznie śnieg i zimno, i mróz nieustanny. Tam ma swoje królestwo. Spytaj rena. 181— Tak, tak — potwierdził ren, wstrząsając głową. — Śnieg i lód, białe pola, wielkie białe pola, lód bez końca, błyszczący i przejrzysty, piękny, wspaniały kraj! Tam na samej północy, na biegunie[13] jest stolica królowej śniegu; tam jej lodowy pałac, lśniący jak brylanty, przejrzysty jak kryształ. 182— O, Kaju! Kaju! Kaju! — zawołała dziewczynka, aż obudziła zbójniczkę, która pogroziła jej pięścią ze złości. 183— Będziesz ty cicho — mruknęła z gniewem. — Czy chcesz, żebym cię zabiła nożem? 184Dopiero gdy dzień się zrobił, opowiedziała Gerda wszystko, co słyszała w nocy, a zbójniczka wysłuchała opowieści uważnie i w zamyśleniu potrząsała głową. 185— Może — może — szeptała. — Czy to prawda, renie? Czy znasz kraj wiecznych lodów? 186— A któż go może znać lepiej ode mnie — odparł ten z błyszczącymi jak ogień oczyma. Tam przecież się urodziłem i wyrosłem, tam biegałem po wielkich, śnieżnych polach. 187— Słuchaj — rzekła zbójniczka do Gerdy — wszyscy nasi ludzie poszli na wyprawę, matka została w domu, ale ona się upije przy śniadaniu i mocno zaśnie. Wtedy będę mogła zrobić coś dla ciebie. 188I tak się wszystko stało. Przy śniadaniu stara zbójnica napiła się z wielkiej flaszki i natychmiast usnęła. Wtedy zbójniczka zbliżyła się z nożem do rena i rzekła: 189— Lubię cię straszyć, dotykając nożem twojej szyi, dziś jednak zrobię co innego. Oto przetnę twój powróz i wypuszczę cię na wolność, abyś wrócił do kraju wiecznych lodów; ale musisz zanieść tę dziewczynkę do pałacu królowej śniegu, gdzie znajdzie swego Kaja. Wiesz dobrze, o co chodzi, bo wczoraj opowiadała głośno tę historię, a ty lubisz słuchać, co mówią. 190Ren podskoczył z radości i gotów był zaraz do drogi. Więc zbójniczka zaczęła ubierać Gerdę. 191— Masz tu swoje buciki — powiedziała. — Nie możesz jechać boso, bo zmarzłabyś. Są one bardzo ciepłe, wykładane futrem. Mufki ci nie oddam, ponieważ jest bardzo ładna i ogromnie mi się podoba, ale masz za to wielkie rękawice matki, które ci osłonią ręce aż po łokcie. Włóż je tylko. 192Gerda chciała dziękować zbójniczce, lecz rozpłakała się z wielkiej radości. 193— Tylko mi nie becz, bo tego nie lubię! — zawołała dzika dziewczynka. — Masz tutaj zamiast siodła wygodną poduszkę, a żebyś nie była głodna, dam ci na drogę szynkę i dwa bochenki chleba. Wszystko to przymocowałam do rena. I ciebie też przywiążę bardzo mocno, żebyś z niego nie spadła. Tylko mi zaraz miej wesołą minę, bo nie cierpię głupich beków. 194Posadziła Gerdę na poduszce i przywiązała ją mocno do rena, potem otworzyła drzwi, zawołała na buldogi, a gdy weszły do sali, myśląc, że jeść dostaną, przecięła sznur, na którym ren był uwiązany i zawołała głośno: 195— No, teraz w drogę! Hop! Hop! Z całej siły! A pamiętaj sobie, żeby Gerdzie się co nie stało. 196Gerda na pożegnanie wyciągnęła do niej małe rączki w ogromnych rękawicach, a ren ruszył z kopyta i pędził jak huragan przez lasy i pola, płoty, rowy, zarośla, bagniska i stepy, dalej, dalej i dalej… 197Wilki wyły, wrony i kruki krakały, na niebie błyszczały gwiazdy i księżyc, a daleko na północy ukazywało się czerwone światło, pełne dziwnego blasku. 198— Widzisz zorzę północną[14], która płonie tam w moim kraju, w kraju wiecznego lodu! — szeptał ren zachwycony i pędził jeszcze szybciej, dzień i noc bez wytchnienia. 199Na koniec, kiedy chleby zostały zjedzone, a z szynki nie pozostało ani śladu, ukazał się przed nimi biały kraj wiecznego lodu. VI. Laponka i Eskimoska 200Zatrzymali się nagle przed niepozornym domkiem. Była to chatka tak niska, że dach opierał się na ziemi, a drzwi stanowił otwór, przez który mieszkańcy musieli wpełzać do środka na brzuchu. W chatce nie było nikogo oprócz starej Laponki[15], która gotowała rybę nad lampą napełnioną tranem. 201Ren opowiedział jej swoją historię, która wydawała mu się najważniejszą, a potem zaczął mówić o Gerdzie, ponieważ dziewczynka była tak zziębnięta, że sama opowiadać nie mogła. 202List— Ach, biedaki! — rzekła Laponka, wysłuchawszy wszystkiego uważnie. — Daleka, bardzo daleka jeszcze przed wami droga. Więcej niż sto mil lecieć musicie na północ, bo tam dopiero, na samym biegunie królowa śniegu ma swój pyszny[16] zamek, w którym zorza północna pali się co wieczór wspaniałymi ogniami. Nie mam w domu papieru, więc na suszonym sztokfiszu[17] napiszę wam list do pewnej bardzo mądrej Eskimoski[18], która mieszka niedaleko pałacu królowej i może wam więcej dopomóc ode mnie. 203Potem dała Gerdzie jeść, pić, a gdy dziewczynka posiliła się i ogrzała, Laponka napisała list na suszonym sztokfiszu, oddała go Gerdzie i kazała dobrze pilnować. Następnie przywiązała ją znowu do rena, a ten szybko puścił się w drogę. 204I pędzili znowu na północ bez wytchnienia i odpoczynku. Drogę wskazywały im wspaniałe blaski ogni, płonących w pałacu królowej, które na ciemnym niebie rozlewały się w zorzę czerwoną. 205Wreszcie stanęli przed chatką Eskimoski. Tu drzwi nie było wcale, więc musieli zapukać do komina. Wpuszczono ich niezwłocznie. 206Wewnątrz chaty było tak strasznie gorąco, że Eskimoska, mała, tłusta i bardzo brudna kobiecina, chodziła w lekkiej sukni. Zaraz też rozwiązała Gerdzie jej sukienkę, zdjęła jej buciki i ciepłe rękawice, a renowi położyła na głowie kawał lodu, gdyż inaczej nie mogliby tu wytrzymać. 207Potem wzięła rybę i zaczęła czytać list Laponki. 208Przeczytała go raz i drugi i zamyśliła się głęboko. Ren zbliżył się do niej i mówił z prośbą w głosie. 209— Wiem, że jesteś bardzo mądra i masz wielką władzę, że rozkazujesz wiatrom, które są ci posłuszne, daj więc Gerdzie takiego napoju, żeby była silniejsza od dwunastu mężczyzn i mogła pokonać królową śniegu. 210— Siłę dwunastu mężczyzn! — powtórzyła Eskimoska z uśmiechem, kiwając głową. — Na cóż by się to zdało? Czyż królową śniegu pokona siła dwunastu mężczyzn? 211Potem wzięła z półki duży kawał zwiniętej skóry, rozłożyła ją z wielką uwagą i patrzyła na dziwaczne znaki i litery, które ją pokrywały, z takim natężeniem, że grube krople potu wystąpiły na jej czoło. 212Ren kręcił się koło niej nieustannie, potrącał ją rogami, ocierał się bokiem i patrzył w oczy błagalnie, aż Eskimoska zaprowadziła go wreszcie do kąta, a kładąc mu na głowę świeży kawał lodu, szepnęła bardzo cicho: 213— Kaj jest naprawdę u królowej śniegu, ale jemu tam dobrze. Zdaje mu się, że jest w najpiękniejszym kraju, i że mu nigdzie lepiej być nie może. Wszystko to stąd pochodzi, że drobne okruszyny czarodziejskiego zwierciadła utkwiły mu w oku i w sercu. A dopóki tkwić tam będą, nikt go nie uratuje, bo królowa śniegu ma nad nim władzę i może go zatrzymać gwałtem. A zresztą choćby i wrócił do ludzi, to będzie dla nich obcy, bo nic dla nich nie ma; nie potrafi nawet być wdzięcznym Gerdzie za jej miłość i poświęcenie. 214— Więc cóż począć? — rzekł ren strapiony. 215— Trzeba go uleczyć, trzeba wyjąć mu z serca i z oka szczątki czarodziejskiego zwierciadła. 216— A jak to zrobić? 217— Nie wiem. To nie moja sprawa. 218— Więc nie chcesz pomóc Gerdzie? Nie możesz jej dać żadnej władzy? 219Serce— Zmiłuj się, renie, powiedz, cóż ja jej więcej dać mogę nad tę władzę, którą sama posiada? Czyż nie widzisz jej siły i potęgi? Czyż nie widzisz, że ludzie i zwierzęta służą jej i wypełniają jej wolę? Czyż nie widzisz, że bosa i uboga, pół świata już przebyła, a wszyscy jej pomagają i nic się jej oprzeć nie może? Takiej władzy my jej nie damy. Takiej władzy nie może dać jej nikt na świecie i od nas ona jej nie potrzebuje, bo źródło potęgi ma we własnym swym sercu, a tym źródłem jest dobroć, miłość i niewinność. Jeśli te trzy klucze nie otworzą przed nią pałacu królowej śniegu i nie ocalą Kaja, to my także uczynić tego nie zdołamy. 220A teraz słuchaj jeszcze, co ci powiem. O dwie mile stąd zaczyna się ogród królowej. Tam zaniesiesz dziewczynkę i zostawisz ją przy dużym krzaku, który stoi na śniegu, okryty czerwonymi jagodami. Ale już z nią nie rozmawiaj i wracaj tu co prędzej. 221Eskimoska posadziła Gerdę na renie, przywiązała ją dobrze, a poczciwe zwierzę pomknęło natychmiast. 222— Ach, moje buciki! Moje rękawice! — zawołała Gerda, gdy mróz ostry owiał jej bose nożyny i zatamował prawie oddech w piersi. 223Ale ren nie śmiał się wrócić, ani zatrzymać i biegł naprzód, co miał siły, aż stanął na granicy ogrodu królowej, przy wielkim krzaku okrytym czerwonymi jagodami. 224Tu zsadził Gerdę na ziemię i pocałował ją w usta, a z oczu popłynęły mu wielkie łzy. 225Potem zawrócił i znów biegł przed siebie, wcale się nie oglądając. 226A biedna Gerda została na śniegu sama jedna, bosa, bez rękawic i bucików, wśród wichru i strasznego mrozu. 227Zaczęła biec naprzód, jak mogła najprędzej. Ale natychmiast zastąpił jej drogę cały tłum płatków śnieżnych. Nie spadały one z nieba, gdyż niebo było jasne i pogodne, oświetlone płonącą zorzą, lecz unosiły się nisko nad ziemią i powiększały się coraz bardziej w miarę jak zbliżały się ku niej. 228Wtedy przypomniała sobie dziewczynka, jak oglądała z Kajem płatki śniegu przez szkło powiększające. Tamte jednak były inne i nie takie wielkie. PotwórTe wyglądały strasznie, jak żywe istoty: były to rzeczywiście przednie straże królowej śniegu. Ich postaci były dziwaczne i groźne: niby ogromne, białe i kolczaste jeże — to kłęby żmij i wężów o syczących paszczach — to niby małe, grube niedźwiedziątka o nastroszonej sierści. A wszystkie białe, lekkie, świecące, ruchliwe, budzące strach brzydotą i tym, że żywe, a przecież to płatki śniegu. 229Dziwne, szkaradne wojsko. 230Anioł, Modlitwa, WalkaGerda w trwodze zaczęła się modlić. Ale mróz był tak wielki, iż własny jej oddech, wychodząc z ust, stawał się dla niej widzialny, zmieniał się w gęstą parę i otaczał ją jakby obłokiem. I nagle w tym obłoku ujrzała małe aniołki, które krążyły koło niej, spuszczały się ku ziemi, a gdy jej dotknęły, rosły szybko i otaczały ją jak groźne wojsko. Każdy miał hełm na głowie, w ręku tarczę i włócznię. 231Było ich coraz więcej, a kiedy Gerda skończyła pacierz, już otaczał ją cały legion tego cudownego wojska. Teraz rozpoczął się bój z potwornymi płatkami śniegu. Wojsko anielskie rąbało i siekło na drobne szczątki szkaradne istoty, które zaczęły się cofać w popłochu i Gerda biec mogła prędzej bez przeszkody. Aniołkowie głaskali jej nóżki i ręce i nie czuła już mrozu, aż stanęła przed samym pałacem królowej. 232A tymczasem zobaczmy, co tam robił Kaj. O Gerdzie nie myślał wcale i nie przypuszczał, że stoi w śniegu przed pałacem. VII. W pałacu królowej śniegu 233Przestrzeń, ZamekŚciany pałacu były z olbrzymich zasp śnieżnych, w których wichry wywierciły drzwi i okna. Przeszło sto sal znajdowało się w tym gmachu, a największa miała kilka mil długości. Oświetlała je piękna zorza, kładąc na białym śniegu czerwone i żółte blaski, toteż w wielkich komnatach było pusto, cicho, jasno i mroźno. 234Nigdy w tej białej olbrzymiej przestrzeni nie słyszano śmiechu ani wesołego głosu, nie było tu nigdy rozgłośnej zabawy, choć północne niedźwiadki i inne stworzenia mogły wyprawiać najświetniejsze bale w takich wspaniałych salach przy muzyce wichru. Nie wchodziły tu jednak nigdy — nigdy! W pałacu królowej śniegu było pusto i zawsze cicho. Cicho codziennie o jednej godzinie zapalała się zorza, a następnie gasła, cicho błyszczały białe, śnieżne ściany, cicho w środku leżało wielkie lodowe jezioro. Przejrzysty lód spękany był w tysiące kawałków, ale wszystkie były podobne do siebie, zupełnie jednakowe. A na środku jeziora, na wysokim lodowym tronie siedziała królowa śniegu, gdy gościła w swoim królestwie. 235Pozory, Zabawa, DzieckoMały Kaj był siny z zimna, prawie czarny, ale nie wiedział o tym i nie czuł wcale chłodu, gdyż królowa śniegu zamroziła pocałunkami nawet dreszcze w jego ciele, a serce jego stało się kawałkiem lodu. Biały, zimny, śnieżny pałac wydawał mu się najwspanialszym królestwem na świecie, z podziwem patrzył na wysoki tron lodowy i bawił się u stóp jego, układając z kawałków lodu wszystko, co mu się tylko podobało. Tak właśnie dzieci bawią się klockami, budując wieże i przeróżne gmachy. Kajowi klocków nie zabrakło nigdy; były przejrzyste, o ostrych krawędziach, zimne i jednakowe; mógł je układać całe życie w rozmaite figury, litery, desenie, a wszystko, co ułożył, wydawało mu się mądre i doskonałe i nic w tym nie chciał zmienić, ani zepsuć. 236Więc były na lodzie kwadraty, trójkąty, liczby i wyrazy: śnieg, jezioro, królowa i bardzo wiele innych. Nie mógł tylko ułożyć wyrazu „kocham”, choć królowa mu powiedziała: 237— Jeśli zdołasz ułożyć ten wyraz, będziesz wolny, a ja daruję ci cały świat i nowe łyżwy. 238Więc Kaj pragnął bardzo ułożyć dziwne słowo, a nie umiał. On, taki mądry, nie wiedział, jak zacząć. 239Tymczasem ciepły wiatr wionął z południa i królowa śniegu wstała z wysokiego tronu. 240— Muszę śpieszyć do ciepłych krajów — powiedziała — trzeba znowu nakryć moje czarne garnki (to znaczy: wulkany). Pobielę im trochę głowy, a cytryny i winogrona poumierają na ten widok. 241I zniknęła w tumanach[19] śniegu. 242Kaj został sam w olbrzymiej, pustej sali. Zrobił sobie z kawałków lodu wygodne siedzenie, usiadł, patrzył na ułożone przed sobą litery, milczał, myślał i siedział nieruchomy, sztywny, zimny i siny, jak zamarznięty. 243Wtedy właśnie Gerda weszła do pałacu. Ostry wicher z przeciągłym jękiem rzucił się ku niej, aby ją zatrzymać, ale zaczęła modlić się goręcej i wiatr ucichł, i przypadł spokojnie ku ziemi, jakby kładł się do snu. 244Gerda weszła do olbrzymiej sali, pustej, białej i cichej. Nagle zobaczyła Kaja. Poznała go natychmiast. Z okrzykiem radości pobiegła ku niemu, obie ręce zarzuciła mu na szyję i mocno przyciskając go do serca, wołała uradowana: 245Łzy, Czary— Kaju! Kochany Kaju! Znalazłam cię przecież! 246Lecz Kaj siedział cichy, sztywny, nieruchomy — a taki zimny! 247Gerda wybuchnęła płaczem. Jej łzy gorące padały mu na piersi, przenikały mu do serca, roztopiły lodową bryłę i spłukały z niej okruszynę czarodziejskiego zwierciadła, które było przyczyną całego nieszczęścia. 248I nagle serce zabiło mu mocniej, zimny dreszcz przebiegł ciało, zdumiony podniósł oczy na Gerdę, a ona zaczęła śpiewać: Co ja kocham na tym świecie? Złote słonko, jasne kwiecie! Boże ptaszki śpiewające… 249PamięćA kiedy wymówiła słowa: „Wszystko kocham serca biciem, a przestanę chyba z życiem!” — Kaj przypomniał sobie nagle krzaczek róży, dom, rodziców, babkę, Gerdę i wszystko, co się stało i zrobiło mu się tak smutno, tak smutno w tej wielkiej, białej, pustej, strasznej sali, że wybuchnął ogromnym płaczem, a ze łzami spłynął natychmiast i drugi okruch szkła czarodziejskiego, który mu tkwił w oku. 250MiłośćWówczas dopiero poznał naprawdę Gerdę i wydawała mu się tak piękną jak dawniej i uczuł, że ją kocha tak mocno jak dawniej i aż krzyknął z radości i objął ją także rękami. I ściskali się serdecznie oboje, płacząc i śmiejąc się razem ze szczęścia. 251Po raz pierwszy w białym pałacu, u stóp tronu królowej śniegu rozległy się nieznane tu głosy wesela; toteż zdumione lodowe jezioro pękać zaczęło z wielkiego podziwu, a kawałeczki lodu, dotąd nieruchome, kręciły się w szalonym tańcu, podskakując i uderzając o siebie, aż zmęczone upadły znowu i same ułożyły się w ten dziwny wyraz, za który Kaj miał otrzymać wolność, świat cały i nowe łyżwy. 252W pałacu królowej śniegu, na lodowym jeziorze, u stóp wysokiego lodowatego tronu, jaśniał w blaskach zorzy północnej nieznany tu, tajemniczy wyraz: 253A dzieci stały przy nim uśmiechnięte, opromienione złotem i różowym światłem. Pocałunek, WolnośćGerda pocałowała Kaja w twarz — a sina twarz jego stała się rumianą — pocałowała go w oczy i stały się znowu jasne i błyszczące — całowała mu ręce i stały się silne — całowała mu nogi i utraciły sztywność i stały się zdrowe, i Kaj powstał z lodowego krzesła, raźny, zdrów, silny i dobry jak niegdyś. 254Teraz mogła powrócić i królowa śniegu; był zupełnie wolny! Wolność jego jaśniała u stóp wysokiego tronu tajemniczym wyrazem w blaskach północnej zorzy. 255Dzieci wzięły się za ręce i wyszły z okropnego pałacu. Rozmawiały o domu, rodzicach i babce, o kwiatach na dachu i o krzaczku róży, a gdzie się zwróciły, uciszały się wiatry i słońce wychylało się z ciemnych obłoków. 256Gdy stanęły przy krzaku z czerwonymi jagodami, zastały tam dwa reny: stary ren przyprowadził towarzysza. Dobre zwierzęta zaniosły Gerdę i Kaja najpierw do starej Eskimoski, gdzie dzieci wygrzały się w gorącej izbie, a następnie do Laponki, która przygotowała im na drogę nowe suknie[20] i powiedziała, którędy iść mają. 257Oba reny odprowadziły dzieci do granicy swego kraju i pożegnały tam, gdzie zniknęły śniegi, a ziemię i lasy okrywa świeża zieloność. 258— Bądźcie zdrowi! — Bądźcie zdrowi! — powiedziały sobie nawzajem. 259W powietrzu zaświergotały małe ptaszki, las zaszemrał młodymi listeczkami i na małym, ślicznym koniku wyjechała spomiędzy drzew jakaś dziewczynka w czerwonej czapeczce i z pistoletem za pasem. 260Była to mała zbójniczka na kucyku, którego Gerda dostała od księżniczki wraz ze złocistą karetą. 261Gerda i zbójniczka poznały się natychmiast i wydały okrzyk radości. 262— Znalazłaś Kaja! — wołała ucieszona zbójniczka. 263— Powracamy do domu! — odpowiedziała szczęśliwa Gerda. — Dziękujemy ci za wszystko. Chciałabym podziękować też księżniczce, wronie i krukowi. 264— Księżniczka wyjechała w daleką podróż. 265— A wrona? 266— Wrona nie żyje. Kruk nosi po niej żałobę. 267— Pozdrów go od nas — rzekła ze smutkiem Gerda. 268— Bądźcie zdrowi! — rzekła zbójniczka i serdecznie uściskała małych wędrowców. 269A dzieci szły, trzymając się za ręce i rozmawiając o tym, co kochały. Dokoła nich budziła się ze snu przyroda, na niebie jaśniało słońce, na łąkach pachniały kwiaty, na polach kołysały się zielone fale zboża, las szumiał, świergotały ptaki. 270Tak zbliżyły się do wielkiego miasta. Dzwony odezwały się z wieży kościelnej i dzieci poznały ten dobrze znany głos. I poznały ulice, domy, sklepy, bramy. 271Dom, DzieciństwoŚciskając się za ręce, biegły do swego domu, po znanych schodach, na znane poddasze, do izdebki, gdzie upłynęło im dzieciństwo. 272Nic się tu nic zmieniło: sprzęty stały na swoim miejscu, na zegarze posuwały się wskazówki, a wahadło biegało w tę i ową stronę, powtarzając tym samym jednostajnym głosem: tik–tak! 273Wchodząc we drzwi, zauważyły dopiero, jak urosły w przeciągu tego czasu. A tam, przy oknie, stały ich małe krzesełka! Babunia siedziała na starym fotelu i modliła się z książki, a słońce oblewało złotym blaskiem jej siwą głowę. 274Jak tu ślicznie, jak jasno, jak wesoło! 275O pałacu królowej śniegu zapomnieli. Usiedli znowu na małych stołeczkach jak dawniej i spojrzeli na drewnianą skrzynkę, w której rosły powoje i groszki pachnące. Na krzaczkach róż rozwinęły się prześliczne kwiaty i zdawały się uśmiechać do nich, nachylając różane główki w stronę okna. 276A dzieci zaśpiewały razem: Co ja kocham na tym świecie? Złote słonko, cudne kwiecie! Boże ptaszki śpiewające, Jasne rosy, w kwiatach drżące, Błękit nieba i obłoki, Cały piękny świat szeroki, I chatynkę pobielaną, I mateńkę ukochaną! Wszystko kocham serca biciem, A przestanę chyba z życiem!

Były, są, będą całkowicie moje. "Unieść ciężar zamglenia twej postaci, kiedy. stajesz się we mnie, w wąskiej kresce między. pamięcią a wyobraźnią: zapomniana i jeszcze. niewymyślona, dym z płonących liści. Kiedy byłaś i jaka, czy będziesz i kiedy. ściągnę w kontur twój zarys. W zmęczonym pośpiechu.

Szanowny Kliencie, z uwagi na znaczny wzrost zainteresowania ofertą drogerii internetowej informujemy, że czas realizacji zamówień wysyłkowych może ulec że dokładamy wszelkich starań, aby zamówienia realizowane były w możliwie jak najkrótszym za niedogodności i prosimy o wyrozumiałość dla zespołu
Wielki mróz, ani wielki wiatr nie zniechęcają Scholi do kolędowania! Uwaga, uwaga W piątek też kolędujemy na Flagówce :) i to już będzie na pewno
n2E3. 70 491 278 103 148 277 192 27 77

wielki mróz i ostry wiatr tekst